Pochodzący z rodu Medyceuszy, następca Juliusza, papież, Leon nie krył się ze swą niechęcią do florentyńczyka; nazywał go dzikim i twierdził, iż z Michelangelo nie da się przestawać. Faworyzował – o ile w ogóle popierał jakiegokolwiek malarza – Rafaela, przede wszystkim jednak jego miłością była muzyka. Następca Leona, Hadrian, o mały włos nie nakazał odbicia tynku sklepienia wraz z malowidłem Michelangela, ale dosięgła go przedwczesna śmierć. Także i z jego następcą, Klemensem, stosunki malarza nie były wiele lepsze. Z pełną odwagi złośliwością Michelangelo oświadczył Jego Świątobliwości w jednym z listów, co sądzi o jego projekcie zbudowania kolosa o wysokości osiemdziesięciu stóp; mianowicie nic. Jakże musiał florentyńczyka wzburzyć brak smaku u tego papieża, skoro zdecydował się aż na taką drwinę: można by włączyć do owego projektu stojący mu na drodze sklep balwierza, pod warunkiem, że kolos zostanie zbudowany w pozycji siedzącej; trzymany przez niego róg obfitości mógłby wtedy służyć jako komin dla balwierskiego pieca. Zaś najbardziej podobał się artyście pomysł wbudowania w głowę kolosa gołębnika; podpisane Michelagniolo scultore.
Kardynał odkładał każdy list na swoje miejsce. Bezradnie potrząsnął głową w pewnej chwili: żaden z tych dokumentów nie wydawał mu się skandalizujący czy gorszący, nie posiadały one również takiej wagi, aby podlegać najwyższemu stopniu utajnienia. W tym momencie jego wzrok padł na zwój pergaminów, pozornie nie posiadających żadnej wartości, przewiązanych pociemniałymi, skórzanymi paskami. Zapewne nie zwróciłby uwagi na te dokumenty – mogło ich być około tuzina – gdyby nie wpadły mu w oko dwie duże pieczęcie koloru krwistej czerwieni, na których z łatwością można było dojrzeć papieski herb z trzema poprzecznymi paskami. Był to herb Piusa V. Czyż Michelangelo nie zmarł właśnie w czasie pontyfikatu jego poprzednika?
Jesu, Domine nostrum *! Świadomość, iż od ponad czterysu lat oko żadnego człowieka nie poznało tajemniczej treści tych pergaminów, a także fakt, że papież zataił ważne dokumenty, ukrywając je przed potomnością bez względu na przyczyny, jakie nim kierowały, wywołały drżenie palców kardynała. Poczuł, jak po plecach spływa mu pot, a powietrze, które jeszcze przed chwilą wciągał do płuc jak słodycz majowego poranka na Wzgórzach Albańskich, kiedy tysiące kasztanów pokrywa pyłkiem swoich kwiatów całą ziemię, powietrze to nagle stało się duszne, pozbawiając go możliwości oddychania. Było ostre; miał nawet wrażenie, że dusi się w tej atmosferze niepewności i strachu. Ale właśnie to owa niepewność i strach pokierowały jego drżącymi palcami, każąc im złamać pieczęć i rozerwać taśmy. Spod pofałdowanej okładki ze skóry ukazały się ściśnięte, poskładane pergaminy różnej wielkości – terra incognita *.
„Do Giorgio Vasariego”. Kardynał od razu rozpoznał charakter pisma Michelangela. Dlaczego ten list artysty do florenckiego przyjaciela znalazł się właśnie tutaj, w Archiwum Watykańskim? Pośpiesznie, ciągle gubiąc się w drobnych zawijasach pisma Michelangela, co powodowało, że musiał co chwilę rozpoczynać jego czytanie od początku, kardynał przebiegał oczyma słowa listu: „Drogi młody przyjacielu. Sercem jestem przy Tobie, i będę nawet, jeśli ten list nie dotrze do Ciebie, co przy obyczajach naszych czasów nie byłoby wcale takie nieprawdopodobne. Znasz zapewne dyspozycję Jego Świątobliwości (już przy samym tym słowie z mego pióra zaczyna tryskać żółć), według której listy i pakunki wszelkiego rodzaju można w interesie Inkwizycji otwierać i zatrzymywać, a nawet używać jako środków dowodowych. Ten fanatyczny starzec, który usiłuje się zdobić imieniem Pawła IV, jak gdyby imię mogło ukryć diabelskie cechy jakiegoś człowieka, odebrał mi moją wynoszącą tysiąc dwieście skudów rentę, co na szczęście nie wpływa jednak na pogorszenie moich warunków. Wierz mi, żaden z Buonarrotich nie zapomina swoich krzywd. Wymalowałem kaplicę Sykstusa nie farbami, tak jakby się to mogło wydawać pobożnemu oku, ale proszkiem, którego straszliwe działanie opisał w swoim wprowadzeniu do Szczęśliwego życia Francesco Petrarka, uwieńczony wawrzynem poeta z Arezzo. Pod intonaco * znajduje się wystarczająco dużo siarki i saletry, aby tego Carafę wraz z jego odzianymi w purpurę lokajami wysłać do piekła, co tak wybornie opisał Alighieri w swoim boskim poemacie. Jak mówią poeci, słowa są najostrzejszą bronią. Ja zaś mówię ci, mój drogi młody przyjacielu, że freski Sykstyny są bardziej niebezpieczne niż lance i miecze Hiszpanów, którzy zagrażają Rzymowi. Ten papież z rodu Carafów usiłuje zabarykadować się przed Hiszpanami, a mnisi muszą po tysiąckroć nosić w swoich habitach ziemię. Gdyby Paweł nie był jedynie słabym szkieletem, stałby nad nimi i wywijał batem, aby przyspieszyć prace. Mimo, a może właśnie dlatego, iż jestem tak stary, że śmierć pociąga mnie już za skraj kaftana, wcale nie obawiam się Hiszpanów. Polecam się Twojej pamięci. Michelagniolo Bounarroti. Postscriptum: Czy to prawda, że we Florencji musi się każdego dnia składać raport o liczbie rozdzielonych hostii?”
Kardynał opuścił rękę z listem. Oparł się łokciem o jeden z pulpitów stojących pomiędzy stalowymi szafkami i służących do przechowywania foliałów i różnego rodzaju pism. Prawą dłonią otarł twarz, jak gdyby chciał w ten sposób wymazać widziane przed sobą mamidło. Próbował uporządkować myśli, zrozumieć to, co przeczytał przed chwilą, odnaleźć sens listu, ale na próżno. Zaczął od początku: wydawało się pewne, że list ten nie dotarł do adresata. Został przechwycony przez inkwizycję, nie zrozumiany, ale zachowany jako ewentualny dowód przeciwko Michelangelo. Co miał na myśli florentyriczyk, gdy pisał, iż siarka i saletra są zmieszane z tynkiem, na którym artysta naniósł farby al fresco *, czyli na mokro? Nienawidził Pawła IV i wszystkich papieży, którzy jemu, geniuszowi, co trzeba przyznać, patrząc na sprawę w sposób obiektywny, dali się bardzo we znaki. A kiedy pisał, iż żaden Bounarroti nie zapomina swoich krzywd, obmyślał zemstę, a nawet więcej, miał już w zanadrzu straszliwy plan, wystarczająco niebezpieczny, aby usunąć papieża. Jakież to niebezpieczeństwo czai się za freskami Kaplicy Sykstyńskiej?
Drugi list, skierowany do rzymskiego kardynała di Carpi, był także pełen podobnych aluzji. Michelangelo, wtedy już w nader podeszłym wieku, atakował kardynała brutalnymi słowami, pisząc, iż doszło do jego uszu, w jaki sposób świętej pamięci Jego Świątobliwość wyrażał się o jego dziele. Przy czym on sam, Michelangelo, nie musi już teraz, po śmierci Carafy, dąć w ten róg, a wręcz przeciwnie, powstanie w Rzymie, szturm na więzienia inkwizycji, rozbicie pełnego pychy posągu Jego Świątobliwości na Kapitolu, wszystko to dowodzi niepopularności papieża i bezradności jego następcy, zwącego się Medicim, mimo iż każde dziecko wie, iż pochodzi z Mediolanu i jego prawdziwe nazwisko brzmi Medichi. Jego Świątobliwość jest pochlebcą, przywracając mu wstrzymane przez jego poprzednika dochody. On, Michelangelo, nie jest od nich uzależniony, człowiek w jego wieku nie potrzebuje już wiele. Zaproponował, że zaprzestanie już pracy, ale ta prośba pozostała bez odpowiedzi, tak więc teraz prosi jego, kardynała di Carpi, aby wstawił się u Jego Świątobliwości za jego dymisją; jeśli zaś idzie o pracę, na pewno nie będzie mu jej brakowało. Jemu, Michelangelo, nie przystoi oceniać swojej pracy dla papieży, ale jeżeli Ojciec Święty sądzi, iż owo dzieło przyczyni się do wiecznego spokoju jego duszy, to nachodzą go wątpliwości, czy ów wieczysty spokój będzie tak łatwy do osiągnięcia, choćby tylko dlatego, że jakiś artysta przez siedemnaście lat nie otrzymywał sprawiedliwej zapłaty. Na temat wieczystego spokoju mógłby wiele powiedzieć, jednakże jego rozum zmusza go do milczenia. To co należało powiedzieć, zawierzył swoim freskom w Sykstynie. Kto ma oczy, ten zobaczy. Całuję bardzo uniżenie dłoń Waszej Wysokości. Michelangelo.