Выбрать главу

Jako jedną z pierwszych możliwości zaplanował krótki wypad do “miasta”, które nazwali Paryżem. Teraz musiał podjąć decyzję. Żywności i wody wystarczy na całą dobę, i zawsze będą w zasięgu wzroku drużyny ratowniczej na Piaście. Zresztą możliwość jakiegokolwiek wypadku nie wydaje się prawdopodobna na tej gładkiej, łagodnie zaokrąglonej metalowej równinie. Jedyne niebezpieczeństwo, które można przewidzieć, to wyczerpanie: gdy dotrą do Paryża, co przyjdzie im chyba dosyć łatwo, czy zdołają przed wyruszeniem w drogę powrotną dokonać czegoś więcej niż zrobienie kilku zdjęć i może pobranie jakichś małych przedmiotów należących do Ramian?

Ale nawet taka krótka wyprawa się opłaci. Czasu jest niewiele, bo Rama pędząc w stronę Słońca wkrótce zbliży się do peryhelium zbyt niebezpiecznie, żeby Śmiałek mógł nadal mu towarzyszyć.

W każdym razie ta decyzja była sprawą nie tylko Nortona. Na pokładzie statku w górze doktor Ernst kontrolowała dane przekazywane przez sensory biotelemetryczne, które miał na sobie. Ostatecznie wszystko zależało od jej orzeczenia.

— Lauro, jak myślisz?

— Półgodzinny odpoczynek. Zażyć moduł energii zawierający pięćset kalorii. I będziecie mogli wyruszyć.

— Dziękuję, pani doktor — włączył się Joe Calvert. Mogę teraz umrzeć szczęśliwy. Zawsze chciałem zobaczyć Paryż. Witaj, Montmartre, oto przybywamy!

13. Równina Ramy

Nużąca nieskończoność schodów sprawiła, że luksusem wydawała im się teraz wędrówka po równinie. Przed sobą mieli teren zupełnie płaski; tylko gdy patrzyli w prawo czy w lewo, widzieli niewyraźnie u granic zasięgu reflektora wznoszące się zaokrąglenie. Równie dobrze mogliby iść przez rozległą płytką dolinę: aż nie sposób było sobie uzmysłowić, że pełzają w rzeczywistości po wnętrzu ogromnego walca, którego krągła ściana ponad ich małą oazą światła wznosi się — nie, przechodzi w niebo.

Chociaż szli do Paryża ufni we własne siły i pełni tłumionego podniecenia, po pewnym czasie zaczęła im ciążyć prawie namacalna cisza Ramy. Każdy krok, każde słowo natychmiast ulatywało w próżnię bez echa; po przejściu kilometra z okładem porucznik Calvert nie mógł już tego wytrzymać.

Wśród swoich pomniejszych walorów miał on talent zdarzający się rzadko, aczkolwiek zdaniem wielu osób jeszcze za często -mianowicie potrafił gwizdać. Nawet nie trzeba go było zachęcać: godzinami wygwizdywał muzykę z większości filmów nakręconych w ciągu ostatnich dwustu lat. Teraz, biorąc pod uwagę okoliczności, zaczął od melodii “Hej, ho, hej, ho, do pracy by się szło!”, ale stwierdził, że jakoś nie za świetnie mu wychodzi ta basowa pieśń maszerujących krasnoludków Disneya, więc w pół taktu podjął “Most na rzece Kwai”. Potem zaprezentował w porządku mniej lub bardziej chronologicznym melodie z kilku filmowych eposów, wieńcząc to motywem ze słynnego filmu Sida Krasmana “Napoleon” z drugiej połowy dwudziestego wieku.

Była to inicjatywa dobra, ale nie podnosząca na duchu. Rama wymagał wspaniałości Bacha bądź Beethovena, bądź Sibeliusa czy też Tuan Suna, a nie błahej popularnej muzyki rozrywkowej. Norton już chciał doradzić, żeby Joe oszczędzał oddech z myślą o późniejszych wysiłkach, gdy nagle młody oficer sam pojął niestosowność swego popisu. Odtąd, poza chwilami konsultowania się ze statkiem, wędrowali w ciszy. Rama wygrała tę rundę.

Norton pozwolił na jedno zboczenie z wytyczonej pierwotnie trasy. Paryż leżał prosto przed nimi, w połowie drogi między podnóżem schodów a brzegiem Morza Cylindrycznego, ale na prawo od ich szlaku — tylko o kilometr było coś bardzo interesującego i dosyć tajemniczego, co nazwali Prostą Doliną: długie wyżłobienie z łagodnie pochyłymi zboczami, głębokie na czterdzieści metrów i szerokie na sto. Rów albo kanał nawadniający — uznali na razie; podobnie jak schody, miało to dwa swoje odpowiedniki w równych odstępach krzywizny Ramy.

Te trzy doliny o długości prawie dziesięciu kilometrów urywały się raptownie przed morzem — rzecz dziwna, jeżeli miały służyć do odprowadzenia wody. Po drugiej stronie morza układ się powtarzał: jeszcze trzy ponad dziesięciokilometrowe rowy ciągnęły się promieniście ku rejonowi bieguna południowego.

Dotarli do końca swojej Prostej Doliny po piętnastu zaledwie minutach łatwej wędrówki, odwrócili się i przez chwilę stali wpatrzeni w głąb niej, zadumani. Idealnie gładkie zbocza bez żadnych schodków ani progów opadały pod kątem sześćdziesięciu stopni; płaskie dno pokrywała jakaś biała substancja przypominająca powłokę lodową. Próbka tej substancji mogłaby rozstrzygnąć wiele kwestii spornych. Norton zadecydował, że należy pobrać próbkę.

Gdy Calvert i Rodrigo wypuszczali linę ratunkową, pełniąc rolę jej kotwic, Norton zsuwał się powoli ze zbocza. Nie wątpił, że na dnie poczuje pod stopami dobrze znaną śliskość lodu. Ale mylił się. Tarcie było zbyt duże i mógł stanąć pewnie. To musiało być jakieś szkło albo kryształ; czubkami palców dotknął tej powierzchni — zimnej, twardej, nieustępliwej.

Odwrócił się tyłem do światła reflektora i osłaniając oczy przed blaskiem bijącym mu spod nóg, spróbował zajrzeć w kryształową głębinę jak przez lód, który skuwa jezioro. Ale nic nie zobaczył — nawet gdy spróbował zogniskować smugę światła ze swojego hełmu. Owa powierzchnia przeświecała, wcale jednak nie była przezroczysta. Jeżeli to zamarznięta ciecz — pomyślał — temperatura jej topnienia jest znacznie wyższa niż wody.

Stuknął delikatnie młotkiem ze swego wyposażenia geologicznego: usłyszał, jak młotek odbija się z głuchym stukiem. Uderzył mocniej, też daremnie, i już miał stuknąć z całej siły, gdy nagle odruchowo się powstrzymał.

Roztłuczenie tego materiału wydawało się ze wszech miar nieprawdopodobieństwem, ale co by było, gdyby jednak się roztłukł? Kapitan Norton okazałby się nie lepszy od wandala rozbijającego ogromną taflę szyby. Sposobność do pobrania próbki na pewno jeszcze się nadarzy, a teraz przynajmniej są cenne informacje. Już wiadomo, że to nie jest kanał: to tylko jakiś szczególny rów, który raptownie się zaczyna i tak samo raptownie się urywa nie prowadząc donikąd. Jeżeli kiedykolwiek zawierał jakąś ciecz, to gdzie są te plamy, gdzie skorupa z zaschniętych osadów? Nie było żadnych pozostałości, jakich należałoby się w takim wypadku spodziewać. Jasne to i czyste, jak gdyby ci budowniczowie odeszli stąd wczoraj…

A więc znowu ta podstawowa tajemnica Ramy, narzucająca się, nie do uniknięcia. Norton nie miał zbyt bujnej wyobraźni; gdyby dawał się jej ponosić, nigdy przecież nie znalazłby się w obecnej sytuacji. Teraz jednak coś go tknęło — niezupełnie przeczucie, to było raczę] oczekiwanie. Jest zupełnie inaczej, niż się wydaje: jest dziwnie, bardzo dziwnie w tym miejscu, gdzie wszystko lśni nowością, chociaż istnieje od miliona lat.

Bardzo rozważnie i powoli poszedł środkiem dna wąskiej doliny owiązany w pasie liną, którą trzymali jego towarzysze idąc za nim krawędzią. Nie liczył na żadne dalsze odkrycia, chciał po prostu rozładować swój niezwykły nastrój. Denerwował się i to nie miało nic wspólnego z niewytłumaczalną nowością Ramy.

Przeszedł niespełna dziesięć metrów, gdy raptem doznał olśnienia.

Ja znam to miejsce. Ja tu kiedyś już byłem.

Nawet na Ziemi czy innej z dobrze znanych planet takie wrażenie jest niepokojące, chociaż nie należy do rzadkości. Większość ludzi miewa to uczucie w jakichś tam chwilach i na ogół je zbywa, uważając za nagłe wspomnienie dawno zapomnianej fotografii, czysty zbieg okoliczności — bądź też, jeżeli ktoś jest skłonny do mistycyzmu, za formę telepatii, a nawet za przebłysk przyszłości. Ale tak poznać miejsce, którego żadna istota ludzka dotychczas na pewno nigdy nie widziała… jest to rzeczywiście wstrząsające. Przez kilka sekund komandor Norton stał jak wryty na gładkim, krystalicznym dnie Prostej Doliny, usiłując wyjaśnić swoje wzruszenie. Jego uporządkowany wszechświat ni stąd ni zowąd wywrócił się i mignęły mu owe tajemnice na skraju bytu, których istnienia udawało mu się dotychczas po prostu nie przyjmować do wiadomości.