Potem, ku jego ogromnej uldze, przyszedł mu na ratunek zdrowy rozsądek. Denerwujące wrażenie deja-w zniknęło zastąpione prawdziwym, wyraźnym wspomnieniem z’ młodych lat.
To była prawda — rzeczywiście stał kiedyś pomiędzy takimi zboczami i patrzył, jak one na pozór zbiegają się w dali przed nim. Ale tamte zbocza porastała równo strzyżona trawa, a on stał na tłuczonych kamieniach, nie na gładkim krysztale.
Było to przed trzydziestu laty, gdy spędzał wakacje w Anglii poniekąd ze względu na koleżankę z wyższych studiów (pamiętał jej twarz, ale zapomniał, jak ona się nazywała). Przeszedł kurs archeologii przemysłowej, którą wówczas bardzo się interesowali absolwenci politechniki i uniwersyteckich wydziałów nauk ścisłych. Razem z tą koleżanką zwiedzał zabytkowe kopalnie węgla i przędzalnie, wspinał się na zrujnowane piece hutnicze i wyparniki, wybałuszając oczy patrzył pełen niedowierzania na prymitywne (więc nadal niebezpieczne) reaktory atomowe i prowadził napędzane spalinowymi silnikami bezcenne antyki na odrestaurowanych szlakach ruchu kołowego.
Nie wszystko, co wtedy widział, było autentyczne — wiele starych urządzeń zaginęło na przestrzeni stuleci, ponieważ ludzie rzadko kiedy zawracają sobie głowę konserwowaniem pospolitych artykułów codziennego użytku. Ale tam, gdzie uznawano potrzebę ich odtwarzania, czyniono to z pietyzmem.
Tak więc młody Bill Norton mógł przejechać się lokomotywą, która turkotała po szynach z ucieszną prędkością stu kilometrów na godzinę, gdy on zawzięcie dorzucał łopatą cenny węgiel, i wyglądała doprawdy na dwustuletnią staruszkę, chociaż rzeczywiście była młodsza od niego. Jednakże trzydziestokilometrowy odcinek Wielkiej Zachodniej Linii Kolejowej był zupełnie autentyczny, bo też dobrze się natrudzono przy odkopywaniu go i przywracaniu do stanu używalności.
Gwizdało, sapało i młody Norton z piękną koleżanką wjechał w zadymioną, oświetloną tylko ogniem z kotła ciemność. Po czasie zdumiewająco długim lokomotywa wynurzyła się z tego tunelu w głęboki prosty rów między stromymi zboczami porośniętymi trawą. Tamten widok od dawna zapomniany prawie nie różnił się od widoku, jaki komandor Norton miał przed sobą teraz.
— Co się stało, kapitanie? — zawołał porucznik Rodrigo. — Natrafiłeś na coś?
Norton otrząsnął się ze wspomnień, już nie tak zgnębiony jest przedtem. Jest tu tajemnica — owszem, ale może nie przekracza ludzkiego zrozumienia. Dostał nauczkę, chociaż tej nauczki nie chciałby przekazać podwładnym. Za nic nie wolno mu dopuścić, by Rama go przytłoczyła. W uległości wobec Ramy czai się klęska, może nawet obłęd.
— Nie — odpowiedział. — Tutaj nic nie ma. Wciągnijcie mnie na górę. Pójdziemy prosto do Paryża.
14. Ostrzeżenie przed burzą
— Zwołałem zebranie Komitetu — powiedział jego ekscelencja ambasador Marsa w Organizacji Planet Zjednoczonych — ponieważ doktor Perera chce nam powiedzieć coś ważnego. Nalega, żebyśmy bezzwłocznie nawiązali łączność z komandorem Nortonem. I to na kanale bezwzględnego pierwszeństwa, który, nawiasem mówiąc, zdołaliśmy sobie załatwić nie bez dużych trudności. Oświadczenie doktora Perery jest natury raczej technicznej i myślę, że zanim je usłyszymy, przydałoby się podsumować aktualną sytuację. Doktor Price przygotowała podsumowanie. Och, właśnie… Przeprosiny za nieobecność. Sir Lewis Sands nie może być teraz z nami, bo przewodniczy pewnej konferencji, i doktor Taylor prosi, żeby mu wybaczyć.
Był dosyć rad z nieobecności doktora Taylora. Ten antropolog nagle stracił zainteresowanie dla Ramy, gdy stało się oczywiste, że w swoim zakresie niewiele będzie tu miał do roboty. Podobnie jak wielu innych, gorzko rozczarowało go stwierdzenie, że ten ruchomy świat jest martwy; żadna więc okazja do wydawania sensacyjnych książek i kaset o życiu i obrzędach Ramian. Inni mogli wykopywać szkielety, klasyfikować wyroby — do Conrada Taylora nie przemawiały takie rzeczy. Być może jedynym odkryciem, budzącym w nim zainteresowanie na nowo i to natychmiast, byłyby jakieś bardzo wyraźne dzieła sztuki z rodzaju, na przykład, słynnych fresków Thery i Pompei.
Thelma Price, archeolog, zajmowała odmienne stanowisko. Wolała prowadzić wykopaliska wśród ruin nie odwiedzanych przez miejscową ludność, która tylko przeszkadza w beznamiętnych badaniach archeologicznych. Realne było pod tym względem dno Morza Śródziemnego przynajmniej dopóki nie zaczęli tam przybywać projektanci krajobrazu. Rama byłaby wprost doskonała, gdyby nie jeden irytujący fakt: oddalenie o sto milionów kilometrów, które nie pozwoli jej nigdy zbadać owych terenów osobiście.
— Jak wszystkim panom wiadomo — rzekła — komandor Norton jednorazowo przebył prawie trzydzieści kilometrów bez żadnych przeszkód. Zbadał ten ciekawy okop, naniesiony obecnie na nasze mapy pod nazwą Prosta Dolina. Czemu służy Prosta Dolina, nadal nie wiemy, ale z pewnością ma ona jakieś znaczenie, ponieważ biegnie przez całą długość Ramy, tyle że przerywa ją Morze Cylindryczne; ponadto są dwa identyczne okopy oddalone od siebie o sto dwadzieścia stopni na obwodzie Ramy.
Następnie ekspedycja komandora Nortona skierowała się w lewo… czy też na wschód, jeżeli uwzględnimy tam biegun północny, i dotarła do Paryża. Jak widzieliśmy już na fotografii zrobionej kamerą teleskopową z Piasty, jest to skupisko kilkuset budowli stojących przy szerokich ulicach.
Ale te oto fotografie zrobiła grupa komandora Nortona tam na miejscu. Jeżeli Paryż jest miastem, to bardzo dziwnym. Proszę zobaczyć, żadna z tych budowli nie ma okien ani nawet drzwi! Prostopadłościenne bloki o ślepych ścianach i jednakowej wysokości trzydziestu pięciu metrów. Zdawałoby się, że zostały wyparte z gruntu, na którym stoją. Nie widać żadnych spojeń ani wpustów… Tu mam zbliżenie podstawy ściany, proszę zwrócić uwagę, jak gładko przechodzi w grunt.
Ja osobiście przypuszczam, że Paryż nie jest osiedlem. To chyba jakieś magazyny czy składnice dostaw. Potwierdza moje przypuszczenie ta fotografia…
Takie wąskie szczeliny czy rowki o szerokości mniej więcej pięciu centymetrów biegną wzdłuż wszystkich ulic; ich odnogi prowadzą do każdego budynku, prosto w ściany. Ogromnie to przypomina szyny tramwajowe w pierwszej połowie dwudziestego wieku: najwidoczniej te rowki należą do jakiegoś systemu transportu.
My nigdy nie uznaliśmy za celowe skierowanie środków komunikacji publicznej poszczególnie do każdego domu. Po prostu byłby to absurd z punktu widzenia ekonomii. Ludzie zawsze mogą przejść kilkaset metrów. Ale gdyby te budowle służyły jako magazyny ciężkich materiałów, to miałoby sens.
— Wolno mi o coś zapytać? — odezwał się ambasador Ziemi.
— Oczywiście, sir Robercie.
— Czy komandor Norton dostał się do któregoś z tych budynków?
— Nie. Z tonu jego sprawozdania można poznać, że czuł się dosyć bezradny. W pewnej chwili uznał, że wejścia tam mogą być tylko od spodu, potem odkrył rowki systemu transportowego i zmienił zdanie.
— Nie próbował się włamać?
— To byłoby niemożliwe bez użycia materiałów wybuchowych bądź ciężkich narzędzi. A on nie chce niszczyć, dopóki wszystkie inne sposoby nie zawiodą.
— Już wiem! — wykrzyknął nagle Dennis Solomons.