Wiosna trochę opóźniona — myślał Norton — ale zimę przegnała.
Znów powiał wiatr, mocniejszy niż przedtem. Rama udzieliła dość ostrzeżeń: czas odejść.
Gdzieś w połowie drogi powrotnej komandor Norton poczuł znowu wdzięczność dla ciemności nie pozwalającej mu zobaczyć nic powyżej i poniżej. Wiedział, że ma jeszcze przed sobą co najmniej dziesięć tysięcy stopni, i mógł sobie wyobrazić widok tych stromych schodów; a przecież to, że ich nie widział, czyniło wędrówkę łatwiejszą do wytrzymania.
Wchodził na górę już po raz drugi i wiele nauczył się z błędów popełnionych przy pierwszym wchodzeniu. Zwalczał więc pokusę, żeby wchodzić szybko przy tym słabym przyciąganiu, gdy każdy krok jest tak lekki, że trudno przyjąć powolne, przeciągłe tempo. Ale jeśli się takiego tempa nie przyjęło, to już po przebyciu pierwszych paru tysięcy stopni odczuwało się w udach i łydkach dziwne bóle. Mięśnie, o których istnieniu wcale się nie wiedziało, buntowały się, wymagając coraz dłuższych chwil odpoczynku. Pod koniec wspinaczki więcej czasu zabierało odpoczywanie niż samo wchodzenie, ale i tak był bardzo zmęczony. Przez pierwsze dwa dni cierpiał na bolesne kurcze nóg i gdyby nie to, że wrócił do środowiska nieważkości na statku, nie zdołałby chyba podjąć takiego wysiłku.
Więc tym razem ruszył wolno, prawie jak starzec. Z racji swojego stanowiska opuścił równinę ostatni. I już inni wchodzili rozciągnięci na półkilometrowym odcinku schodów ponad nim: widział ich światła, sunące pod górę po niewidocznym zboczu.
Serce mu się ściskało na myśl o niepowodzeniu misji, chociaż jeszcze miał nadzieję, że odwrót jest tylko chwilowy. Może na Piaście da się zaczekać, aż wszelkie zakłócenia atmosferyczne ustaną. Może będzie tam ów śmiertelny spokój jak w oku cyklonu, więc mogliby przesiedzieć tę przewidywaną burzę nie ryzykując.
Uznał, że znów zbyt pochopnie wyciągał wnioski na podstawie niebezpiecznych analogii z Ziemią. Meteorologia planety nawet o ustalonej regularności to sprawa ogromnie złożona. Pomimo kilkusetletnich badań ziemskie prognozy pogody nadal są dosyć niepewne. A Rama nie tylko jest układem zupełnie nowym: ulega ponadto błyskawicznym zmianom, skoro temperatura w ciągu paru zaledwie godzin podniosła się o dobre kilka stopni. Nic jednak nie zapowiadało huraganu, tyle że były jakieś łagodne podmuchy z różnych chyba stron.
Przebyli już pięć kilometrów pod górę, co przy tym słabym i słabnącym coraz bardziej przyciąganiu równało się niecałym dwom kilometrom w warunkach ziemskich. Na trzecim poziomie, odległym o trzy kilometry od osi, odpoczywali przez godzinę, pokrzepiając się lekkimi zakąskami i masując sobie mięśnie nóg. Jeszcze tylko na tym etapie mogli oddychać swobodnie i właśnie tutaj — podobnie jak zdobywcy Himalajów w dawnych czasach — pozostawili przedtem swoje aparaty tlenowe, żeby założyć je teraz, przed wyruszeniem w dalszą drogę.
W godzinę później dotarli do szczytu schodów, tam gdzie zaczynała się drabina. Przed sobą mieli ostatni pionowy kilometr, na szczęście w polu grawitacyjnym o sile wynoszącej tylko kilka procent przyciągania Ziemi. Jeszcze jeden odpoczynek, tym razem półgodzinny, staranne sprawdzenie tlenu — i byli już gotowi przebyć ten odcinek końcowy.
I znów Norton upewnił się, czy wszyscy jego ludzie w odstępach dwudziestometrowych wspinają się bezpiecznie po drabinie przed nim. Czekała ich wspinaczka powolna, miarowa, nad wyraz nudna. Najlepiej było nie myśleć w ogóle o niczym i machinalnie odliczać szczeble — sto, dwieście, trzysta, czterysta…
Na szczeblu tysiąc dwieście pięćdziesiątym Norton nagle zdał sobie sprawę, że coś jest nie w porządku. Światło z hełmu, padające na ścianę bezpośrednio przed jego oczami, zmieniło barwę… i zrobiło się stanowczo za ostre.
Nawet nie zdążył się zatrzymać ani wykrzyknąć ostrzeżenia do ludzi powyżej niego. Stało się to w ciągu niespełna sekundy.
Bezszelestnie rozpraszając mroki, zajaśniał w Ramie świt.
18. Świt
Blask był taki, że Norton musiał mocno zaciskać powie. Dopiero po minucie odważył się je uchylić i spod rzęs spojrzeć na ścianę w odległości kilku centymetrów od jego twarzy. Zamrugał kilkakrotnie, poczekał, aż łzy wyschną, i wreszcie odwrócił się powoli, żeby zobaczyć świt Ramy.
Zdołał wytrzymać ten widok tylko przez kilka sekund, potem musiał znów zamknąć oczy. Nie przed blaskiem, z którym już się oswoił — tylko przed budzącą cześć chwałą, po raz pierwszy widoczną w całej pełni.
Wiedział dokładnie, czego się spodziewać, a przecież patrzył oszołomiony. Ogarnęło go nieopanowane drżenie: zacisnął ręce na szczeblu drabiny, tak jak tonący czepia się koła ratunkowego. Mięśnie przedramion miał napięte, a jednocześnie nogi — już zmęczone godzinami ciągłej wspinaczki — nieomal mu sflaczały. Gdyby nie to, że przyciąganie było słabe, chyba by spadł.
Przeszkolenie jednak wzięło w nim górę i po chwili zastosował pierwsze lekarstwo na panikę. Zaciskając powieki, usiłując usunąć spod nich widok wspaniałości Ramy, zaczął oddychać głęboko, żeby napełnić płuca tlenem i usunąć toksyny zmęczenia z organizmu.
Prawie zaraz poczuł się znacznie lepiej, ale nie otworzył oczu, dopóki się nie zabezpieczył. To wymagało większego wysiłku woli: odjąć prawą rękę od szczebla — musiał przemawiać do niej jak do krnąbrnego dziecka, a przecież zdołał opuścić ją, odpiąć pas od szelek ratunkowych i zahaczyć o szczebel. Teraz wiedział, że cokolwiek nastąpi, on nie spadnie.
Po jeszcze kilku głębokich wdechach — nadal nie otwierając oczu — włączył radio. Miał nadzieję, że głos jego brzmi spokojnie i autorytatywnie:
— Tu kapitan. Czy nikomu się nic nie stało? — zapytał.
Gdy kolejno wywoływał nazwiska i wywoływani się odzywali — choćby głosem drżącym — szybko odzyskał pewność siebie i spokój. Wszyscy jego podwładni byli zdrowi i cali, czekali na polecenia. Znów był dowódcą.
— Nie otwierajcie oczu, zanim nie będziecie zupełnie pewni, że was ten blask nie porazi! — zawołał. — Widok jest… przemożny. Kto obawia się, że tego nie zniesie, niech się nie ogląda, tylko wchodzi dalej. Pamiętajcie, wkrótce będziecie w stanie nieważkości, więc nie spadniecie.
Raczej zbytecznie zwrócił uwagę na fakt tak zasadniczy swoim wyszkolonym kosmonautom, ale sam musiał sobie o tym przypominać co kilka sekund. Myśl o nieważkości była czymś w rodzaju talizmanu, chroniącego przed złem. Cokolwiek oczy mu powiedzą, Rama przecież nie ściągnie go z wysokości ośmiu kilometrów w otchłań śmierci na równinie.
Duma i szacunek dla siebie po prostu nakazywały mu znów otworzyć oczy i popatrzeć na świat wokoło. Przedtem należało zapanować nad swoim ciałem.
Puścił drabinę obiema dłońmi i przełożył lewą rękę w ten sposób, by mieć szczebel pod lewą pachą. Zwierając dłonie i rozwierając czekał, aż skurcze mięśni ustaną. Wreszcie otworzył oczy i powoli odwrócił się twarzą do Ramy.
Najpierw zobaczył błękit. Łuna, która wypełniała niebo, wcale nie wyglądała jak blask słońca: mogłoby to być równie dobrze światło lamp łukowych. A więc słońce Ramy — pomyślał — najwidoczniej jest gorętsze niż nasze. To powinno zainteresować astronomów…
Teraz zrozumiał, czym były tajemnicze rowy w Prostej Dolinie i pięciu dolinach identycznych: ni mniej ni więcej tylko olbrzymimi pasmami świateł. Rama miała sześć symetrycznie rozmieszczonych, wydłużonych słońc. Z każdego światło szerokim wachlarzem padało poza środkową oś, na drugą stronę wnętrza Ramy. Zastanowił się, czy można te słońca zapalać i gasić, żeby na zmianę było jasno i ciemno, czy też następują w Ramie okresy stałego dnia.