Выбрать главу

Ruby skierowała Decyzję w stronę środkowego kompleksu. Kondygnacja schodów prowadziła z morza na szczyt muru czy też grobli otaczającej miasto. Przy schodach był nawet wygodnie umieszczony słup do cumowania. Widząc to Ruby bardzo się podnieciła. Powiedziała, że nie spocznie, dopóki nie znajdzie choć jednej łodzi, którymi Ramianie pływali po tym nadzwyczajnym morzu.

Norton miał pierwszy wejść na ten ląd; odwrócił się do swych trzech towarzyszy i powiedział:

— Czekajcie tu na tratwie, aż dostanę się na szczyt muru. Kiedy pomacham ręką, Pieter i Boris niech pójdą za mną. Ty zostań przy sterze, Ruby, żebyśmy mogli w każdej chwili odpłynąć od brzegu. Jeżeli coś mi się stanie, zameldujcie Karlowi i róbcie to, co on powie. Postępujcie według swego najlepszego rozeznania, ale żeby mi nie było żadnych bohaterskich zrywów. Zrozumiano?

— Tak, kapitanie. Niech ci szczęście sprzyja.

Norton w istocie nie wierzył w szczęście. Nigdy nie angażował się w żadną sytuację, dopóki nie rozpatrzył wszystkich jej czynników i nie zapewnił sobie odwrotu. Ale Rama znów zmuszała go do zlekceważenia niektórych ulubionych prawideł. Prawie każdy czynnik tutaj był nieznany, jak Pacyfik i Wielka Rafa Koralowa były nieznane jego, Nortona, bohaterowi trzysta pięćdziesiąt lat przedtem… Właśnie, oby szczęście teraz sprzyjało!

Stwierdził, że schody są zupełnie takie same jak schody prowadzące do morza na tamtym brzegu. Tam jego przyjaciele niewątpliwie obserwują go przez teleskopy. I “prosto” było teraz trafnym słowem: w tym jedynym kierunku, równoległym do osi Ramy, morze było naprawdę płaskie.

Być może było jedyną płaską masą wód we wszechświecie, ponieważ na wszystkich planetach każde morze czy jezioro musi przylegać do powierzchni kuli z jednakowym promieniem krzywizny w każdym miejscu.

— Prawie na szczycie — zameldował przez radio swemu zastępcy słuchającemu uważnie z odległości pięciu kilometrów. — Nadal absolutna cisza… promieniowanie normalne. Trzymam licznik nad głową, na wypadek gdyby ten mur służył komuś czy czemuś za osłonę. Jeżeli po tamtej stronie są jacyś wrogowie, najpierw zestrzelą licznik.

Żartował oczywiście. Ale po cóż ryzykować, kiedy można łatwo uniknąć ryzyka?

Doszedł na płaski szczyt muru czy też umocnienia o grubości, jak teraz stwierdził, dziesięciu metrów. Po wewnętrznej stronie schody poprzedzielane podestami prowadziły dwadzieścia metrów w dół na zasadniczy poziom miasta. Stojąc na tym wysokim wale, który otaczał Nowy Jork, zobaczył całe miasto jak z trybuny.

Nieomal oszołomiony tym widokiem, przede wszystkim zrobił zdjęcie panoramiczne, wolno przesuwając kamerę. Pomachał ręką do towarzyszy i nadał przez radio wiadomość na wybrzeże.

— Ani śladu jakiejkolwiek działalności. Wszędzie spokój i cisza. Chodźcie na górę, zaczynamy badać.

23. Nowy Jork, Rama

To jednak nie było miasto: to była maszyna. Norton doszedł do tego wniosku w ciągu pierwszych dziesięciu minut i nie widział powodu, żeby zmienić zdanie, nawet kiedy już dokonali kompletnych oględzin wyspy. W mieście — jakiegokolwiek rodzaju byliby jego mieszkańcy — z pewnością musiałyby być takie czy inne lokale mieszkalne; tutaj nic podobnego nie było, chyba że kryło się pod gruntem. Ale jeśli tak — gdzie były wejścia, klatki schodowe, windy? Norton nie znalazł nic, co by dało się uznać za zwykły bodaj właz…

Gdyby szukać analogii z Ziemią, można by od razu powiedzieć, że są to ogromne zakłady chemiczne. A przecież nie zobaczył żadnych stert surowców, żadnych śladów świadczących o jakimś systemie ich transportu. Na próżno też snuł domysły, skąd wyłaniałyby się gotowe produkty a jeszcze bardziej na próżno, co by te “zakłady” mogły produkować. To wszystko zbijało go z tropu, wywoływało poczucie daremności.

— Kto chce zgadywać? — zapytał w końcu przez radio wszystkich, którzy go słuchali. — Jeżeli to jest fabryka, co się w niej produkuje? I skąd się bierze surowce?

— Ja spróbuję, kapitanie — powiedział Karl Mercer na wybrzeżu. — Przypuśćmy, że ta fabryka czerpie surowce z morza. Pani doktor mówiła, że ono zawiera prawie wszystko, co możliwe.

To była odpowiedź prawdopodobna, i Nortonowi już to przyszło na myśl. Mogą przecież być zakopane jakieś rury prowadzące do morza — w istocie, muszą być, bo nie ma takich zakładów chemicznych, które by nie potrzebowały dużych ilości wody. Ale do odpowiedzi prawdopodobnych Norton zawsze odnosił się podejrzliwie; tak często bywały mylne.

— Nie najgorsze przypuszczenie, Karclass="underline" tylko powiedz, co Nowy Jork robi z tą swoją morską wodą.

Długo nikt nie odpowiadał — ani ze statku, ani z Piasty, ani z Równiny Północnej. Potem zabrzmiał głos nieoczekiwany: — To łatwe, kapitanie. Ale wszyscy będziecie śmiać się ze mnie.

— Nie, nie będziemy się śmiać. Ravi. Mów.

Sierżant Ravi McAdrews, główny steward i opiekun małp, był na pokładzie Śmiałka ostatnim człowiekiem, który normalnie wdałby się w dyskusję natury technicznej. Inteligencję miał skromną, a wiedzę naukową znikomą, ale nie był głupi i nawet odznaczał się wrodzoną bystrością, którą każdy w nim szanował.

— No, to jest fabryka, a jakże, kapitanie, i chyba morze dostarcza jej surowca… Ostatecznie tak się dzieje na Ziemi, chociaż w inny sposób. Mnie się wydaje, że Nowy Jork to fabryka do produkcji… Ramian.

Ktoś gdzieś prychnął, ale szybko ucichł, zanim dał się rozpoznać.

— Wiesz, Ravi — powiedział ostatecznie dowódca — ta teoria jest na tyle zwariowana, że może być zgodna z prawdą. I nie jestem pewny, czy chciałbym zobaczyć jej potwierdzenie… przynajmniej dopóki nie odpłynę z tej wyspy.

Ramiański Nowy Jork był akurat tak szeroki jak wyspa Manhattan, ale o układzie geometrycznym zupełnie innym. Przebiegało tam tylko kilka prostych ulic: tworzył się labirynt krótkich koncentrycznych łuków z łączącymi je promienistymi szprychami. Na szczęście nigdzie w Ramie nie istniało niebezpieczeństwo zabłądzenia: jeden rzut oka na niebo wystarczał, żeby ustalić, gdzie jest północ i gdzie południe tego świata.

Zatrzymywali się prawie na każdym skrzyżowaniu, żeby robić panoramiczne zdjęcia. Po przesortowaniu tych setek fotografii zadaniem żmudnym, ale dosyć prostym miało być sporządzenie dokładnego miniaturowego modelu tego miasta. Norton przypuszczał, że wynikająca z tego łamigłówka da zajęcie naukowcom wielu pokoleń.

Oswoić się z ciszą Nowego Jorku było jeszcze trudniej niż oswoić się z ciszą na równinie. W mieście-maszynie powinny być słyszalne jakieś dźwięki, a tutaj nie było słychać nawet najsłabszego szumu aparatury elektrycznej, nawet najcichszego szmeru urządzeń mechanicznych. Kilkakrotnie Norton przykładał ucho do gruntu, do ścian budynków i nasłuchiwał z wytężeniem. Nie słyszał nic poza pulsowaniem własnej krwi.

Te maszyny śpią: nawet nie tykają. Czy obudzą się kiedyś, a jeśli się obudzą, to po co? Są w idealnym stanie, zwykła rzecz tutaj. Nietrudno uwierzyć, że zamknięcie jednego obwodu w jakimś cierpliwym ukrytym komputerze przywróci ten cały labirynt do życia.

Gdy wreszcie dotarli na drugą stronę wyspy, weszli na szczyt otaczającego ją wału i i popatrzyli na południe, za morze. Długo Norton wpatrywał się w pięciusetmetrowe urwisko, oddzielające ich od południowej połowy Ramy, bardziej złożonej i zróżnicowanej. Z ich miejsca tamta część wydawała się złowieszczym, odpychającym, czarnym mrokiem, aż można było myśleć, że to mur więzienny, który otacza cały kontynent. Nigdzie na jego kręgu nie zobaczyli żadnych schodów ani nic, co by umożliwiało dostęp.