Ponieważ Rama nadal zwiększała przyspieszenie, poruszając się teraz z prędkością dwóch tysięcy kilometrów na sekundę, nie ulegało kwestii, że nie zostanie jeńcem Słońca. Wreszcie strategia ramiańska stała się oczywista. Rama zbliżyła się tak bardzo do Słońca, żeby nabrać energii słonecznej z samego jej źródła i pospieszyć jeszcze szybciej w dalszą drogę do swego ostatecznego nieznanego miejsca przeznaczenia…
I wydawało się, że Ramianie pobierają tam nie tylko energię. Nikt nigdy nie mógł być tego pewny, bo najbliższe obserwatoria automatyczne były oddalone o trzydzieści milionów kilometrów, wiele jednak wskazywało, że materia płynęła ze Słońca do samej Ramy, jak gdyby uzupełniając przecieki i naprawiając szkody z okresu dziesięciu tysięcy stuleci w przestrzeni kosmicznej.
Coraz prędzej Rama sunęła koło Słońca — tak prędko doprawdy, jak żadne ciało przelatujące kiedykolwiek przez Układ Słoneczny. Po niespełna dwóch godzinach zmieniła kierunek o dziewięćdziesiąt parę stopni, dając nieomal wzgardliwie ostatni dowód swego całkowitego braku zainteresowania tymi wszystkimi planetami, na których tak gwałtownie zamąciła spokój umysłów.
I już spadała z płaszczyzny ekliptyki w głąb południowego nieba daleko poniżej równiny, gdzie wszystkie te planety się kręcą. Chociaż to chyba nie mogło być jej celem ostatecznym, wycelowana była prosto w Większy Obłok Magellana i otchłanną pustkę za Mleczną Drogą.
46. Interludium
— Proszę — powiedział machinalnie kapitan Norton, słysząc pukanie do drzwi.
— Bill, wiadomość dla ciebie. Chciałam ci to przekazać pierwsza, zanim załoga wda się w tę sprawę. I w każdym razie to jest mój dział.
Norton wciąż jeszcze przebywał duchem daleko. W świetle przygaszonym leżał z rękami splecionymi pod głową, z oczami przymkniętymi — nie drzemał, tylko był pochłonięty swoimi myślami, jakimś osobistym marzeniem.
Wreszcie mrugnął parę razy i ocknął się raptownie.
— Przepraszam, Lauro… nie zrozumiałem. O co chodzi?
— Nie mów, że o tym nie pamiętasz.
— Nie przekomarzaj się ze mną, ty jędzo. Mam ostatnio niejedną sprawę na głowie.
Lekarz pokładowy, pani doktor Ernst, podsunęła przesuwany na małych kółkach fotelik i usiadła obok Nortona. — Kryzysy międzyplanetarne mogą się zaczynać i kończyć, i znów zaczynać, a tryby biurokracji marsjańskiej kręcą się wciąż dalej. Ale przypuszczam, że Rama dopomogła. To dobrze, że nie musiałeś mieć pozwolenia od Merkurian także.
Już coś Nortonowi zaświtało.
— Och… Pozwolenie z Port Lowell?
— Lepiej. Pozwolenie zostało już wydane. — Laura zerknęła na pisemko, które trzymała w ręce. — “W trybie natychmiastowym — przeczytała. — Prawdopodobnie w tej właśnie chwili nowy pana syn zostaje poczęty. Gratulacje”.
— Dziękuję. Brzdąc, mam nadzieję, nie będzie miał pretensji, że musiał czekać.
Jak każdy astronauta, Norton wstępując do tej służby poddał się sterylizacji; dla mężczyzny, który spędza lata w przestrzeni kosmicznej, mutacja spowodowana promieniowaniem nie stanowi ryzyka — to jest pewne. Spermatozoon, który teraz dostarczył transport genów na Marsa o dwieście milionów kilometrów, został zamrożony przed trzydziestu laty, do wykorzystania w odpowiednio wybranych momentach.
Norton zastanowił się, czy zdąży wrócić do domu przed narodzinami swego dziecka. Zasłużył sobie na odpoczynek, odprężenie — na takie normalne życie rodzinne, jakim może kiedykolwiek cieszyć się astronauta. Teraz, gdy ta misja była zasadniczo skończona, już zaczynał się odprężać i myśleć znów o sobie i obu rodzinach. Tak, miło będzie posiedzieć trochę w domu i pod wieloma względami nadrobić czas nieobecności…
— Przyszłam do ciebie — zaprotestowała Laura głosem dosyć słabym — służbowo.
— Po tych wszystkich latach — odpowiedział — znamy się chyba za dobrze na takie ceregiele. Tak czy inaczej, teraz nie jesteś na służbie.
— No, o czym myślisz? — zapytała pani doktor Ernst znacznie później. — Nie stajesz się sentymentalny, mam nadzieję.
— Nie myślę o nas. Myślę o Ramie. Zaczynam do niej tęsknić.
— Dziękuję bardzo za komplement.
Norton mocniej przytulił ją do siebie. Jednym z najprzyjemniejszych plusów nieważkości; stwierdzał nieraz, jest możliwość trzymania dziewczyny w objęciach rzeczywiście przez całą noc, bez obawy, źe się zdrętwieje. W istocie dla niektórych astronautów kochanie się w grawitacji ziemskiej było czymś tak nieporęcznym, że trudno się rozkoszować.
— Wiadomo przecież, Lauro, że mężczyźni, inaczej niż wy, kobiety, potrafią myśleć o dwóch rzeczach naraz. Ale poważnie… no, trochę bardziej poważnie… naprawdę brak mi Ramy.
— Potrafię cię zrozumieć.
— Nie bądź taka drażliwa: nie tylko w tym rzecz. Och, nieistotne zresztą. — Zrezygnował. Niełatwo to wytłumaczyć, nawet sobie samemu.
Odniósł sukces przekraczający wszelkie rozsądne oczekiwania. Odkrycia dokonane przez jego podwładnych w Ramie dostarczą naukowcom materiału na dziesiątki lat. I przede wszystkim dokazał tego bez żadnych strat w ludziach.
Ale też poniósł porażkę. Można będzie tylko snuć domysły w nieskończoność, bo nadal zagadka pozostaje zagadką: jacy są Ramianie i jaki mają cel? Układ Słoneczny był dla nich stacją paliwa, punktem korekty trajektorii lotu nazywajcie to sobie jak chcecie — po czym, całkowicie nasze planety lekceważąc, podążyli dalej w jakiejś ważniejszej swojej sprawie. Prawdopodobnie nigdy nie będą nawet wiedzieli o istnieniu ludzkości: taka monumentalna obojętność boli bardziej niż wszelkie rozmyślne obelgi.
Gdy Rama, maleńka gwiazdka, odlatująca w przestrzeń poza Wenus mignęła po raz ostatni, Norton pojął, że pewna część jego życia już się skończyła. Miał lat zaledwie pięćdziesiąt pięć, ale czuł, że zostawił swoją młodość tam, na zaokrąglonej równinie, wśród ramiańskich tajemnic i dziwów, teraz ulatujących nieubłaganie poza zasięg człowieka. Jakiekolwiek osiągnięcia i zaszczyty przyszłość mu przyniesie, nigdy już nie będzie wolny od uczucia szarzyzny i zawsze będzie go dręczył żal nad utratą wspaniałych okazj i.
Tak sobie wtedy powiedział; ale nawet wtedy nie powinien był być taki niemądry.
Tymczasem na dalekiej Ziemi doktor Carlisle Perera jeszcze nikomu się nie zwierzył, że obudził go z niespokojnego snu meldunek nadany przez jego podświadomość, wciąż jeszcze brzmiący mu w uszach:
— Ramianie robią wszystko potrójnie.