Mówiłem ci, że długość tego tunelu wynosi pół kilometra. Otóż, jak wynika z naszych sejsmicznych badań, wiemy, że tyle mniej więcej wynosi grubość powłoki Ramy, więc najwidoczniej prawie już przez nią przeszliśmy. Nie zdziwiliśmy się, kiedyśmy stwierdzili, że na końcu tunelu jest jeszcze jedna śluza.
Właśnie. I jeszcze jedna. I jeszcze jedna. Ci ludzie chyba lubią mieć wszystkiego po trzy. Jesteśmy teraz w ostatniej śluzie i czekamy na zgodę Ziemi, zanim ruszymy dalej. Wnętrze Ramy jest w odległości zaledwie kilku metrów od nas. Będę czuł się o wiele lepiej, kiedy ta niepewność się skończy.
Znasz Jerry’ego Kirchoffa, mojego oficera, który ma taką bibliotekę prawdziwych książek, że nie stać go na wyemigrowanie z Ziemi? No więc Jerry mi opowiadał, że już była sytuacja podobna do naszej. Dawno temu, na początku dwudziestego pierwszego… nie, dwudziestego wieku. Pewien archeolog natrafił na grobowiec jakiegoś egipskiego króla, pierwszy nie splądrowany przez złodziei. Jego robotnicy całymi miesiącami wykopywali przejście komora po komorze, aż doszli do ostatniej ściany. Przebili się przez ten mur, archeolog wyciągnął rękę z latarnią, wsunął głowę w wyrwę i zajrzał. Ujrzał przed sobą komnatę pełną skarbów — niewiarygodnych rzeczy, złota i klejnotów…
Może także Rama jest grobowcem? Wydaje się to coraz bardziej prawdopodobne. Nawet teraz nie słychać żadnych odgłosów, nic nie wskazuje na jakąkolwiek działalność. No, ale jutro już powinniśmy wiedzieć.
Komandor Norton przełączył dźwignię wideomagnetofonu na STOP. Co jeszcze — zastanowił się — powiedzieć o tej pracy przed dorzuceniem serdeczności oddzielnie dla obu rodzin? Normalnie nie wdawał się w tyle szczegółów, okoliczności jednak nie były normalne. Może to ostatnia “wiadomość”, jaką on w życiu wysyła do najbliższych: winien im jest wyjaśnienie, czego dokonuje.
Gdy żony zobaczą te obrazy i usłyszą te słowa, będzie już znajdował się we wnętrzu Ramy — na dobre czy na złe.
8. Wewnątrz Piasty
Nigdy dotąd Norton nie odczuwał tak bliskich powiązań z owym dawno zmarłym egiptologiem. Odkąd Howard Carter po raz pierwszy zajrzał do grobowca Tutenchamona, nikt chyba nie mógł mieć podobnego przeżycia a przecież to porównanie było prawie niedorzeczne.
Tutenchamon został pochowany zaledwie wczoraj niecałe cztery tysiące lat temu. Rama może jest starsza niż ludzkość. Tamten mały grobowiec w Dolinie Królów mógłby zagubić się w korytarzach, którymi chodziły istoty w Ramie, i przestrzeń za tym ostatnim zamknięciem rozciąga się co najmniej milion razy większa. Co do skarbów, jakie Rama może zawiera — to przekracza wszelką wyobraźnię.
W eterze panowała cisza od pięciu chyba minut: dobrze wyszkolony zespół nawet nie zameldował, że wszystko skontrolowane. Mercer bez słowa po prostu dał sygnał O.K. i ruchem ręki wskazał otwarty tunel. Zupełnie tak, jakby wszyscy zdawali sobie sprawę, że nadeszła chwila historyczna, której nie wolno zepsuć zbyteczną, błahą rozmową. To odpowiadało komandorowi Nortonowi, bo na razie on też nie miał nic do powiedzenia. Zapalił reflektor na swoim hełmie, włączył dysze i powoli, ciągnąc za sobą linę ratunkową, podryfował przez krótki korytarzyk. W kilka sekund później był wewnątrz.
Wewnątrz czego? Patrzył w głąb ciemności, w której nic nie odbijało smugi jego światła. Spodziewał się, że tak będzie, ale właściwie w to nie wierzył. Obliczenia wykazały, że przeciwległa ściana Ramy jest oddalona o dziesiątki kilometrów: teraz widział na własne oczy, że to musi być prawda. Dryfując powoli, rad był z uspokojenia, jakie mu dawała lina ratunkowa, rad bardziej niż kiedykolwiek przedtem, nawet wówczas, gdy po raz pierwszy w życiu wyruszył na rozpoznanie. Śmieszne — on, który sięgał już wzrokiem poprzez lata świetlne bez zawrotu głowy… Dlaczego teraz przejmuje go lękiem kilka kilometrów sześciennych pustki?
Nadal nieswój, zastanawiał się nad tym zagadnieniem, kiedy poczuł, że amortyzator rozpędu na końcu liny hamuje go delikatnie. Zatrzymał się w miejscu z prawie niewyczuwalnym szarpnięciem. Daremnie przesunął smugę światła po nicości pod sobą: nie zobaczył powierzchni, z której się wynurzył.
Równie dobrze mógłby wisieć nad środkiem małego krateru, będącego jak dołek w dnie jakiegoś krateru znacznie większego. Z obu jego stron w zasięgu światła wznosiły się kompleksy tarasów i pomostów symetrycznych, najwidoczniej sztucznych. Przed nimi, odległe może o sto metrów, były wyjścia z tamtych dwóch systemów śluz; zupełnie takie same.
I to już wszystko. Nie widział nic szczególnie egzotycznego ani obcego w tym widoku; właściwie przypominało to opuszczoną kopalnię. Doznał lekkiego rozczarowania: po takim wysiłku powinno było go czekać jakieś dramatyczne, a nawet transcendentalne objawienie. Ale zaraz sobie uprzytomnił, że oświetla i ogarnia wzrokiem tylko paręset metrów. W ciemnościach poza jego polem widzenia może jeszcze kryć się więcej cudów, niż chciałby zobaczyć.
Złożył krótki meldunek swoim czekającym niespokojnie towarzyszom, po czym dodał:
— Rzucam flarę… Zwłoka dwie minuty. Już.
Z całej siły podrzucił tę niedużą tubę prosto w górę czy też na zewnątrz — i zaczął liczyć sekundy, w miarę jak tuba, coraz mniejsza, oddalała się w smudze światła. Zanim doliczył do piętnastu sekund, zniknęła z jego pola widzenia. Doliczając do stu, przysłonił oczy i wycelował kamerę. Zawsze świetnie ustalał czas: brakowało tylko dwóch sekund, kiedy ów mroczny świat zajaśniał wspaniale. Tym razem już nie było powodów do rozczarowania.
Nawet moc milionów watów, jaką miała flara, nie wystarczyła, żeby oświetlić całą ogromną jamę, ale to, co teraz Norton widział, dawało mu pojęcie o jej rozplanowaniu i olbrzymiej skali. Znajdował się u jednego z wylotów cylindra o średnicy co najmniej dziesięciu kilometrów i długości nieokreślonej. Ze swego miejsca na osi widział zaokrąglone ściany, na nich taką masę szczegółów, że jego umysł mógł przyjąć zaledwie drobny ułamek tego: oto krajobraz nieznanego świata oglądany w przelotnej jasności błyskawicy. Wielkim wysiłkiem woli starał się utrwalić ten widok w pamięci.
Wszędzie wokół niego wznoszące się tarasowate zbocza “krateru” wtapiały się w zwartą ścianę obramowującą przestworza. Nie, to wrażenie było fałszywe: musiał odrzucić instynkt zarówno ziemski, jak kosmiczny, żeby zorientować się w nowym systemie współrzędnych.
Znajdował się nie w najniższym punkcie tego dziwnego wywróconego świata, tylko w najwyższym. Stąd wszystkie kierunki wiodły w dół, a nie w górę. Gdyby odszedł od tej środkowej osi w stronę wklęsłej ściany, której już nie powinien uważać za ścianę, siła ciężkości stopniowo by wzrastała. Gdyby więc dotarł na tę wewnętrzną powierzchnię walca, mógłby w każdym miejscu stanąć na niej wyprostowany, nogami do gwiazd, a głową do środka tego kręcącego się bębna. W zasadzie nic nowego — pomyślał — od zarania lotów kosmicznych siłę odśrodkową wykorzystuje się do symulacji siły przyciągania. Zadziwiająca jednak jest ta skala… Nawet Synchrosat Pięć, największa ze wszystkich stacji w przestrzeni kosmicznej, ma niecałe dwieście metrów średnicy. Trzeba by trochę czasu, żeby przywyknąć do stacji sto razy większej.