Krajobraz w tej przedziwnej rurze znaczyły obszary światła i cienia, którymi mogłyby być puszcze, pola, zamarznięte jeziora i miasteczka; z daleka w zanikającym blasku flary nie sposób było czegokolwiek rozpoznać. Wąskie linie przecinały ten krajobraz tworząc geometryczną sieć i mogłyby to być szosy, kanały czy też dobrze uregulowane rzeki: dalej w głąb walca ciemniało pasmo gęstniejącego cienia. Pełnym kręgiem otaczało wnętrze tego świata i Nortonowi przypomniał się nagle mit o Oceanusie, owym morzu, które w myśl wierzeń starożytnych otaczało Ziemię.
Tutaj chyba jest jeszcze dziwniejsze morze, nie płaskie, tylko walcowate. Zanim zamarzło w noc międzygwiezdną, czy były fale, przypływy i prądy, i ryby?
Flara wypaliła się i zgasła: chwila objawienia minęła. Ale Norton wiedział, że do końca życia zachowa te obrazy w pamięci. Żadne z odkryć, jakie przyniesie przyszłość, nie zatrze tego pierwszego wrażenia. I historia nigdy mu nie odbierze tego przywileju; on pierwszy spośród wszystkich ludzi ujrzał dzieło jakiejś obcej cywilizacji.
9. Rekonesans
— Wystrzeliliśmy już pięć długo świecących flar po osi walca, więc mamy dobre fotografie jego całej długości. Wszystkie główne cechy nanosi się na mapę; chociaż mało którą potrafimy zidentyfikować, nadajemy im prowizoryczne nazwy.
Wnętrze Ramy mierzy pięćdziesiąt kilometrów długości i szesnaście szerokości. Oba końce od wewnątrz mają kształt mis i dosyć skomplikowane kształty geometryczne. Nasz koniec nazwaliśmy Półkulą Północną i zakładamy naszą pierwszą bazę tutaj na osi.
Ze środkowej Piasty wystają co sto dwadzieścia stopni trzy drabiny, długie prawie na kilometr. Prowadzą w dół na kolisty taras czy też pierścień otaczający tę misę. Stamtąd przedłużeniem tych drabin są trzy ogromne klatki schodowe, które prowadzą na samą równinę. Jeżeli możecie sobie wyobrazić parasol o trzech tylko symetrycznie rozmieszczonych drutach, to będziecie mieli należyte pojęcie, jak wygląda ten koniec Ramy.
Każdy z drutów parasola to schody, bardzo strome, a potem z wolna coraz łagodniej opadające ku równinie w dole. Nazwaliśmy je Alfa, Beta, Gamma. Nie są ciągłe, przerywa je pięć następnych okrągłych tarasów. Obliczyliśmy z grubsza, że każde z tych schodów mają od dwudziestu do trzydziestu tysięcy stopni… Przypuszczalnie są to schody awaryjne, bo niemożliwe, żeby Ramianie — czy też jak ich tam będziemy nazywać — nie mieli żadnej lepszej drogi do osi swojego świata.
Półkula Południowa wygląda zupełnie inaczej: po pierwsze, nie ma tam schodów i nie ma płaskiej centralnie umieszczonej piasty, tylko pośrodku wznosi się ogromny szpic, wysoki na całe kilometry, i wokół niego sześć mniejszych. Cały ten układ jest bardzo dziwny, pojęcia nie mamy, co oznacza.
Pięćdziesięciokilometrową część walca pomiędzy tymi dwiema misami nazwaliśmy Równiną Środkową. Można by myśleć, że głupio określiliśmy słowem “równina” coś tak oczywiście zakrzywionego, ale potrafimy tę nazwę uzasadnić. To może wydawać się nam płaskie, kiedy tam schodzimy — podobnie jak wnętrze butelki na pewno wydaje się płaskie chodzącej po nim mrówce.
Najbardziej uderzającą cechą Równiny Środkowej jest w samej jej połowie ciemne pasmo o szerokości dziesięciu kilometrów. Wygląda jak obręcz z lodu, więc nazwaliśmy ją Morzem Równikowym. Pośrodku tego pasma widać dużą owalną wyspę o długości dziesięciu kilometrów i szerokości trzech, na niej jakieś wysokie budowle. Ponieważ ta wyspa przypomina nam Stary Manhattan, nazwaliśmy ją Nowy Jork. Nie sądzę jednak, żeby to było miasto; jest raczej jak ogromna fabryka bądź zakłady chemiczne.
Ale miasta są tutaj, czy już w każdym razie miasteczka. Co najmniej sześć, wielkości takiej jak miasto ludzkie liczące około pięćdziesięciu tysięcy mieszkańców. Nazwaliśmy je Rzym, Pekin, Paryż, Moskwa, Londyn, Tokio… Są połączone szosami i czymś, co wygląda na tory kolejowe.
Chyba wystarczyłoby materiału na całe stulecia badań w tym zamarzniętym, martwym świecie. Przed nami cztery tysiące kilometrów kwadratowych do spenetrowania i zaledwie kilka tygodni, żeby tego dokonać. Nie wiem, czy kiedykolwiek znajdziemy rozwiązanie dwóch zagadek, które mnie dręczą, odkąd tylko dostaliśmy się tutaj: kim oni są i co się z nimi stało?
Nagranie się skończyło. Na Ziemi i na Księżycu członkowie Komitetu do Spraw Ramy już w odprężeniu zaczęli oglądać znowu fotografie i mapy rozpostarte przed nimi. Studiowali je przez wiele godzin, ale dopiero głos komandora Nortona nadał Ramie wymiar, jakiego żadne zdjęcia nie mogłyby odtworzyć. Norton tam jest rzeczywiście i w krótkich chwilach, gdy odwieczną noc Ramy oświetlają flary, widzi na własne oczy nadzwyczajny, przenicowany świat. To właśnie człowiek, który poprowadzi ekspedycję, żeby ten świat zbadać.
— Doktorze Perera, pan zapewne ma jakieś uwagi? Ambasador Bose zastanowił się szybko, czy nie powinien udzielić najpierw głosu profesorowi Davidsonowi, będącemu przecież starszym uczonym i jedynym w komitecie astronomem. Ale stary kosmolog, najwyraźniej nieswój, jeszcze nie ochłonął po doznanym wstrząsie. Odkąd poświęcił się nauce, przyjął, że wszechświat jest areną olbrzymich bezosobowych sił ciążenia, magnetyzmu i promieniowania, i nigdy nie uznawał doniosłej roli życia w układzie wszechświata, więc fakt, że życie pojawiło się na
Ziemi, Marsie i Jowiszu, wydawał mu się po prostu przypadkowym naruszeniem zasad.
Teraz był dowód na to, że życie nie tylko istnieje poza Układem Słonecznym, ale wspięło się już powyżej wszystkiego, co ludzkość osiągnęła dotychczas, czy też miała nadzieję osiągnąć przez następne stulecia. Co więcej, odkrycie Ramy stanowiło wyzwanie dla jeszcze jednego dogmatu, o którym profesor Olaf wykładał od lat. Chociaż gdy przyciskano go do muru, przyznawał niechętnie, że jakieś życie prawdopodobnie istnieje w innych systemach gwiezdnych, to jednak zawsze utrzymywał, że nie zdoła ono nigdy przebyć międzygwiezdnych otchłani i że wyobrażenie sobie tego jest absurdem.
Może właśnie Ramianom nie udało się przeżyć, jeżeli komandor Norton miał rację, uważając, że Rama to obecnie grobowiec. Ale przynajmniej próbowali dokonać takiego wyczynu na skalę świadczącą o ich wielkiej ufności w rezultat. Skoro zdarzyło się to teraz, mogło też zdarzyć się w galaktyce, gdzie jest sto miliardów słońc, już wiele razy przedtem… i komuś gdzieś w końcu powinno się udać.
Tak uważał doktor Carlisle Perera i od lat bezpodstawnie, ale z żywą gestykulacją wykładał swoją tezę. Teraz był bardzo zadowolony, ale jednocześnie prawie rozczarowany. Odkrycie Ramy efektownie potwierdziło jego pogląd cóż, kiedy nie mógł znaleźć się tam wewnątrz, ani bodaj zobaczyć Ramy na własne oczy. Gdyby nagle ukazał się diabeł i dał mu możność natychmiastowej teleportacji, on by podpisał kontrakt z mocami piekieł, nawet się nie fatygując odczytać klauzul wypisanych drobnym drukiem.
— Tak, panie ambasadorze, myślę, że otrzymaliśmy ciekawe informacje. To jest niewątpliwie jakaś arka kosmiczna. Dawny pomysł w literaturze astronautycznej: mogę to wytropić już w twórczości brytyjskiego fizyka J.D. Bernala, który zaproponował tę właśnie metodę kolonizacji międzygwiezdnej w książce wydanej w roku 1929… tak, dwieście lat temu. Jeszcze wcześniej wysunął podobną propozycję wielki pionier rosyjski, Ciołkowski.
…Na to, by przenieść się z jednego systemu gwiezdnego do innego, jest do wyboru kilka sposobów. Przyjmując, że prędkość światła jest ograniczeniem absolutnym, a to jeszcze nie zostało niezbicie ustalone, jakkolwiek może panować zdanie wręcz przeciwne… — po tych słowach dało się słyszeć pełne oburzenia prychnięcie profesora Davidsona, ale nie był to formalny protest — …można odbyć szybki lot małym statkiem albo długą podróż jakimś olbrzymim. Wydaje się, że nie ma żadnego technicznego powodu, dla którego statek kosmiczny nie mógłby osiągnąć, a nawet przekroczyć dziewięćdziesięciu procent prędkości światła. To by oznaczało, że lot pomiędzy sąsiadującymi gwiazdami trwałby od pięciu do dziewięciu lat… uciążliwy zapewne, ale ostatecznie realny, zwłaszcza dla istot długowiecznych. Człowiek potrafi sobie wyobrazić takie loty, odbywane statkami niewiele większymi niż nasze.