Выбрать главу

– Co to jest? – zapytał porucznik, kiedy wreszcie już z grubsza oporządził się i zdołał usunąć część białych śladów. Jakże się cieszył, że nie włożył dzisiaj munduru! Zupełnie nowe ubranie trzeba by było oddać do pralni. Z dżinsami i ze sweterkiem jakoś sobie poradzi.

– Do diabła z taką robotą! – klął niefortunny robotnik.

– Worki leżą w błocie, a bruk pełen dziur. Mało nogi nie skręciłem.

– Ile razy mówiłem prezesowi, że to się może skończyć wypadkiem! – magazynier pienił się ze złości. – Zawsze słyszę: „w przyszłym roku”. Całe spodnie sobie zniszczyłem. Zeosil to jeszcze głupstwo. Kiedyś oblałem sobie wiksilem nowiutkie dżinsy, ledwie je w pralni doczyścili.

– Co to jest? – porucznik powtórzył pytanie.

– Przepraszam, pan do kogo? – dopiero teraz Wiśniewski przypomniał sobie o obecności nieznajomego mężczyzny w portierce.

– Chciałbym się widzieć z inżynierem Kowalskim – wyjaśnił Ciesielski.

– Inżynier już u nas nie pracuje. Chyba ze dwa lata.

– A pan Malinowski?

– Który? Mamy tutaj co najmniej ze czterech Malinowskich.

– Chyba… Stanisław.

– Stanisławów jest też dwóch. Jeden to główny księgowy, a drugi jeździ jako kierowca naszą nysą. Właśnie wyjechał do Słupska. Po obuwie dla załogi.

– Nie, nie. Mnie chodzi o głównego księgowego.

– To nie tutaj. Źle się pan wybrał. Tutaj mieści się tylko jeden z oddziałów produkcyjnych. A zarząd spółdzielni znajduje się na ulicy Solec. Koło Mostu Poniatowskiego.

– Zostałem słusznie ukarany za to, że zamiast zatelefonować i upewnić się, gdzie szukać pana Malinowskiego, przyjechałem na Targówek. Ale co to jest? – Porucznik pokazał wielką białą plamę i stosik proszku przykrywający resztki plastykowego worka. – Podobne do mąki, ale w smaku jakby piasek. Do tej pory czuję go między zębami.

– To jest zeosil – wyjaśnił robotnik.

– Zeosil? A co to takiego?

– Taki proszek. Biały jak mąka, ale dużo bardziej od niej miałki. Jest też bardziej miałki niż najlepszy cement. – Robotnikowi wyraźnie poprawił się humor. Jego stary wyświechtany kombinezon wyszedł z tej białej burzy w dużo lepszym stanie niż ubrania dwóch pozostałych uczestników małej katastrofy. – Robi się go z mielonego kwarcu z innymi dodatkami.

– Czym to się je? – Porucznikowi także już gniew przeszedł, a pozostała ciekawość. Nie ta zawodowa, a po prostu zwykła, ludzka ciekawość.

– Tego się nie je. To służy do robienia wiksilu w takich wielkich mieszalnikach, jak te, które pan widzi. – Robotnik wyraźnie stawał się rozmowniejszy. – Te są stare, do niczego. Ale mamy teraz nowe, znacznie większe.

– Żebym ja jeszcze wiedział, co to jest wiksil…

– Wiksil to taki płyn. Robi się go z różnych smarów i chemikalii, między innymi z zeosilu. Tego się używa przy betonowaniu. Smaruje się wiksilem ścianki szalunku albo jego formy i dopiero wtedy wlewa się płynny beton. Dzięki wiksilowi beton lepiej wypełnia formę, nie przylega do ścianek, szybciej też się wiąże i schnie. Dawniej betony trzeba było trzymać w szalunkach po dziesięć dni czy nawet po dwa tygodnie, a teraz dwa, trzy dni wystarczą. Wprawdzie cement jest bardziej szybko-sprawny, ale i w tym duża zasługa naszego wiksilu. Nie możemy nastarczyć z produkcją. A jeszcze do niedawna nikt nie chciał kupować. Obecnie robimy go tutaj i w jeszcze jednym oddziale naszej spółdzielni. Ten samochód ładowaliśmy właśnie dla tamtego oddziału.

– Zeosil także robicie na miejscu?

– Coś pan! To aż z Francji. Trzy razy droższe od najdroższej mąki!

– Nie widzę, żebyście go specjalnie szanowali – zauważył oficer.

Ten przytyk magazynier wziął do siebie i otworzył usta. – Co wam się, Walendziak, zebrało na gadanie? Lepiej weźcie się do roboty. Samochód miał wyjechać o dziesiątej, a tu prawie jedenasta i końca załadunku nie widać!

Robotnik chciał coś odpowiedzieć, ale się rozmyślił, machnął ręką i odszedł do swojej roboty. Tam też pospieszył i Wiśniewski. Zaś Andrzej widząc, że tutaj, na Księcia Ziemowita, niczego się nie dowie, kiwnął głową portierowi i wychodząc zapytał go:

– Jak tu się najlepiej zabrać na Solec? Do Zarządu Spółdzielni?,

– Można autobusem „138” z przystanku przy przejeździe Ale trzeba się na rondzie przy Saskiej Kępie przesiadać. Poza tym autobus rzadko chodzi. Lepiej przejść paręset metrów do Bazyliki na Kawęczyńskiej i stamtąd bezpośrednio tramwajem „25”.

Porucznik podziękował i postanowił skorzystać z tej drugiej propozycji. Po przygodzie z zeosilem nabrał ochoty na spacer. Wciąż jeszcze biały proszek łaskotał go pod koszulą i trzeszczał w zębach. Więc spluwając, zdjąwszy sweterek i rozpiąwszy koszulę do maksimum, Ciesielski wędrował wzdłuż nasypu kolejowego w stronę ulicy Kawęczyńskiej. Droga była wprawdzie nieco dłuższa, szło się ścieżką, ale za to żywej duszy dokoła. Można było się nareszcie pozbyć tego przeklętego białego prochu.

Pana Stanisława Malinowskiego mocno zdziwiła wizyta oficera milicji. Na pytanie dotyczące znajomości z Zygmuntem Stojanowskim odpowiedział ostrożnie:

– Przypominam sobie takiego pracownika. Był bodajże technologiem w naszym oddziale produkcyjnym na Targówku. Ale odszedł od nas przed czterema laty. Przypuszczam, panie poruczniku, że nasz dział kadr będzie mógł coś więcej powiedzieć o inżynierze Stojanowskim.

– Zdawało mi się, że trafiłem pod właściwy adres. Przecież panowie byli ze sobą dość blisko. Chyba nawet się przyjaźnili? Pan bywał w domu Stojanowskiego na Wilczej.

Główny księgowy trochę zmienił ton. – Cóż to za przyjaźń – bronił się nadal – ot, po prostu pracowaliśmy w tej samej spółdzielni, ale nawet nie w tym samym miejscu. Ja tutaj, on za Wisłą. Rzeczywiście, byłem na Wilczej raz albo też dwa. Nie pamiętam z jakiej okazji. Karty czy też imieniny pana Zygmunta. A co się stało?

Porucznik postanowił nie ukrywać niczego.

– Inżynier Stojanowski nie żyje. Przed tygodniem został zamordowany przed swoim domem na Wilczej, kiedy wysiadał z samochodu.

Główny księgowy z wrażenia upuścił na ziemię długopis, który obracał w palcach w czasie rozmowy z porucznikiem.

– Zamordowany?!

– Niestety. Prowadzimy dochodzenie w tej sprawie i nie możemy się pochwalić wielkimi sukcesami. Dlatego przyszedłem do pana.

– Ja naprawdę niewiele będę mógł powiedzieć o Zygmuncie, ale naturalnie, służę tym, co wiem. Czego pan chciałby się dowiedzieć?

– Jeżeli kogoś mordują, to znaczy, że ten ktoś był dla mordercy niewygodny lub był jego wrogiem. Dosłownie „śmiertelnym”.

– Zygmunt – główny księgowy pozbył się oficjalnego tonu i opuszczał słowa „pan” i „inżynier” – był trudnym człowiekiem we współpracy. Przyznaję, że jako fachowiec był bez zarzutu i spółdzielnia wiele mu zawdzięcza, może też wiele straciła, kiedy odszedł. Z drugiej strony jednak… Wszystko mu się nie podobało. Wszystko chciał zmienić lub poprawić. Dawał ludziom odczuć, że uważa ich za głupszych od siebie. A tego nikt nie lubi. Ale oczywiście, trudno mówić, żeby przysporzył sobie wrogów, i to takich, którzy nie zawahaliby się pozbawić go życia.

– Dlaczego odszedł? Spółdzielnia tak łatwo pozbyła się dobrego fachowca?

– Wiem, że nie zatrzymywali Stojanowskiego, chociaż zdawali sobie sprawę, kogo tracą. Zaważyły głównie tak zwane „stosunki międzyludzkie”. Otóż zapewne pan wie, że Stojanowski ożenił się z naszą pracownicą?