Выбрать главу

– Więc co robimy dalej? Masz jakiś pomysł?

– Pójdę do Dyrekcji Przedsiębiorstwa Robót Przemysłowych, a ty wybierzesz się na Tamkę do inżyniera Henryka Kowalskiego. Ale dopiero pojutrze. Jutro pójdziemy na pogrzeb Zygmunta Stojanowskiego.

– Uważasz za słuszne porzekadło, że zbrodniarz zawsze wraca na miejsce swojej zbrodni albo przychodzi na pogrzeb swojej ofiary?

– Coś w tym jest. Naturalnie nie zawsze, ale jak potwierdza milicyjna praktyka, przestępca rzeczywiście często uczestniczy w pogrzebie ofiary. Uważa, że samą obecnością na tych ceremoniach żałobnych odsunie od siebie podejrzenia. Albo też chce się przekonać, czy go nie podejrzewają. Zorientować się w klimacie panującym wokół jego osoby, jak na niego patrzą. Mówią, że taki facet chce się sprawdzić, czy potrafi zachować zimną krew w obliczu rodziny i znajomych. Gdybym był komendantem głównym MO to tam, gdzie chodzi o ofiary zbrodni, wszystkie pogrzeby kazałbym filmować!

– Całe szczęście, że nie jesteś. Dopiero byśmy się mieli z pyszna!

– Nie możemy filmować, ale na pogrzeb pójdziemy. Zjawimy się tam stosunkowo wcześnie i będziemy obserwować uczestników tej ceremonii. A także będziemy nastawiali ucha. Może usłyszymy coś ciekawego.

Przed kościołem na Powązkach panował duży ruch.

Z chwilą, gdy jedno nabożeństwo się kończyło, natychmiast grabarze ustawiali na katafalku następną trumnę i następny ksiądz wychodził odprawiać żałobne egzekwie. Można powiedzieć – „produkcja taśmowa”.

– Mój Boże – zauważył podporucznik – gdyby mnie ojciec posłał do seminarium duchownego, nie martwiłbym się dzisiaj, skąd wziąć trzy tysiące pięćset złotych na nowe dżinsy. Takie, jakie wczoraj widziałem na Bazarze Różyckiego.

– A nawet dobrze byłoby ci w sutannie – dorzucił Ciesielski. – Ale co z Hanką? Już nie mówiąc o tym tabunie dziewcząt sprzed małżeństwa.

– Hanka mogłaby być moją gospodynią.

– Zaraz cię zmartwię – śmiał się Andrzej. – O ile sobie przypominam wykłady prawa kanonicznego, gospodyni księżowska musi mieć skończone przynajmniej czterdzieści osiem lat.

– Naprawdę? – przestraszył się Szymanek.

– Raczej się nie mylę.

– To nie zostanę księdzem.

– Tymczasem zjawili się rodzice zmarłego w towarzystwie jakiejś przystojnej młodej kobiety. Nadchodziły także grupki osób nie znanych oficerom milicji. Przyszła pani Mierzejewska, a także pan Ksawery Rotocki. Kiedy gospodarz domu zauważył trzymających się nieco z boku obu milicjantów, natychmiast do nich podszedł i przywitał się jak ze starymi znajomymi.

– Panowie służbowo?

– Raczej nie. Po prostu pogrzeb „naszego nieboszczyka”, więc odprowadzamy go w ostatnią drogę. Czy to Irena Stojanowska, ta przystojna koło matki?

– Nie. Ireny ciągłe nie ma. Panowie już przestali ogłaszać w telewizji?

– Nie ogłaszamy, bo nic nie pomogło.

– U nas w kamienicy wszyscy mówią, że to ona go zaciukała i uciekła. Czy to prawda? – dopytywał się dozorca.

– Bo ja wiem? – odpowiedział podporucznik.

– Nie mamy na to najmniejszych dowodów. – Andrzej Ciesielski w dalszym ciągu nie wierzył w winę Ireny Stojanowskiej. – Ale kim jest ta młoda kobieta?

– Barbara. Żona starszego brata. Przyjechała ze Śląska. Tylko ona. Ani rodzony brat, ani siostra nie zdobyli się na to, żeby zmarłemu oddać ostatnią przysługę. – W głosie Ksawerego Rotockiego wyraźnie zabrzmiało oburzenie.

Pod kościół podjechał duży autobus z napisem „Przedsiębiorstwo Robót Przemysłowych”. Z wozu wysiadło ze czterdzieści osób. Wyniesiono także dwa wieńce. Jeden nosił napis „dyrekcja”, drugi – „koledzy”. Zjawił się i główny księgowy, Stanisław Malinowski. Nie wszedł do świątyni, tylko spacerował po chodniku. Najwidoczniej czekał na kogoś. Rzeczywiście, w kilka minut później podjechała nysa. Wśród pracowników spółdzielni „Pomoc Bulowlanych” Ciesielski rozpoznał portiera i magazyniera. Portier trzymał wieniec, zaś Wiśniewski wręczył księgowemu wiązankę kwiatów, jakieś rachunki i pieniądze. Główny księgowy chwilę liczył, uznał, że wszystko się zgadza, schował rachunki do kieszeni, wziął wiązankę i skierował się do kościoła. Za nim kroczyli magazynier i portier z imponującym wielkością wieńcem.

Jako ostatni nadciągnęli dwaj panowie. Wyraźnie ciut, ciut zawiani. Forsując schody starszy tłumaczył:

– Franek, jeżeli usłyszysz jak ktoś obszczekuje Irenę, że ona przekręciła Zygmunta, od razu zapraw z łba popaprańca, żeby mu chrupawki wyprysły.

– Coś ty, ojciec – odpowiedział Franek. – Za to można dobrze w dołku pogarować.

– Za rodzinę nie hańba – tłumaczył senior Urbaniak. Obaj mężczyźni już mieli zniknąć za wrotami świątyni, kiedy porucznik położył rękę na ramieniu starszego.

– Chwileczkę, panie Urbaniak – powiedział.

– Czego?

– Jedno słówko. – Ciesielski pokazał trzymany w dłoni malutki kartonik granatowego koloru. Legitymację służbową oficera milicji.

– Cóż to, milicja nie daje się nawet pomodlić za duszę zięcia? – stary nie kapitulował. – Jakim prawem?

– Na modlitwy będziecie mieli jeszcze dużo czasu. A chyba lepiej tutaj parę słów zamienić, niż w tym „dołku”, o którym przed chwilą wasz syn wspominał.

– To tak, żartowaliśmy – poddał się starszy Urbaniak.

– Właśnie o to mi chodzi, żeby to były z waszej strony tylko żarty, bo ja dla odmiany żartować nie lubię. Żadnych rozrób.

– Pan władza będzie spokojny.

– A jeżeli macie jakieś podejrzenia, to proszę przyjść do Pałacu Mostowskich.

– My nic nie wiemy – jednogłośnie odpowiedzieli ojciec i syn.

– Nawet tego, gdzie jest Irena? Dlaczego nie ma jej na pogrzebie?

– Ja tam jej nie pilnuję, jest dorosła.

– Wyjechała na wczasy – rzucił Franek, który uznał widocznie, że nie należy się zbytnio stawiać milicjantom.

– Dokąd?

– Mówiła, że gdzieś w góry?

– Z kim?

– Pewnie z tym swoim frajerem, co się za nią ostatnio włóczył.

– Tym z samochodem? Z volvo?

– To nie volvo, a opel rekord.

– A ten facet? Jak się nazywa?

– Nie wiem. Widziałem go parę razy z Ireną, ale nigdy z nim nie gadałem.

– To cudzoziemiec?

– Też nie wiem. Chociaż samochód ma literę „S”. On mi co prawda na Szweda nie wygląda, no i słyszałem, że zagadywał do Ireny po polsku.

– Gdzie?

– W „Aidzie”. Taka kawiarnia na Placu Teatralnym. Ona tam ostatnio pracowała. Kiedyś poszedłem, bo chciałem pożyczyć pół kafla. Ale nie dała – stwierdził Franek z żalem – seciaka odpaliła. Ten facet siedział przy stoliku i słyszałem, jak mówił po polsku.

– Dobrze czy tak jak cudzoziemcy, którzy się nauczyli naszego języka?

– Nie, to Polak – kategorycznie stwierdził młody Urbaniak.

– Jak wyglądał?

– Niewysoki. Chyba niewiele wyższy od Ireny. Mnie to ledwie do ramienia. – Franek miał co najmniej metr osiemdziesiąt wzrostu. – Szatyn, ale trochę wyłysiały. A na lewej ręce miał kotwicę.

– Nad nadgarstkiem?

– Tak. Niebieską. Widziałem dokładnie, bo siedział bez marynarki, we wdzianku z krótkim rękawem. Forsiasty facet. Kazał Irenie podać francuski koniak.

– Ile mógł mieć lat?

– Pan kapitan wie. – Franek na szelki wypadek, nie wiedząc z jaką milicyjną szarżą rozmawia, tytułował Ciesielskiego kapitanem. – W kiciu nikt nie młodnieje.

Porucznik uśmiechnął się. Niebieska kotwica na lewym nadgarstku, takim znakiem tatuowali się w więzieniu ci, którzy otrzymali wysoki wyrok, co najmniej pięć lat. Ale to nigdy nie było pewnym dowodem. Byle łobuz z powszechniaka mógł sobie coś podobnego zafundować, aby imponować koleżkom. Słowa Franka wyjaśniały jednak ważną rzecz. Jeżeli rysopis nieznajomego został podany prawdziwie, ten człowiek nie mógł być zabójcą Stojanowskiego. Pani Bolecka kategorycznie twierdziła, że morderca był wzrostu wyższego niż przeciętny.