Выбрать главу

– Prawda – niechętnie przyznał Kowalski.

– Może pan powie coś więcej na ten temat?

– Stojanowski zrobił mi świństwo.

– Jakie?

– To ja go wciągnąłem do spółdzielni i przy każdej sposobności pchałem w górę. Kiedy zostałem wiceprezesem, postarałem się o awansowanie Zygmunta na głównego technologa. W zamian za to doczekałem się jawnej niewdzięczności. Stojanowski zaczął kopać pode mną dołki. Widocznie chciał zająć moje stanowisko. Zaczęły się najrozmaitsze intrygi wokół mojej osoby. Buntowano: nie tylko personel biurowy, ale nawet robotników. Takie rozgrywki były poniżej mojej godności i po prostu pewnego dnia plunąłem na wszystko i odszedłem ze spółdzielni. Przeniosłem się na Tamkę do biura projektowego. Mam tam i lepszy zarobek i miłą koleżeńską atmosferę w miejscu pracy. Od tamtej pory nie miałem nic i wspólnego z panem Stojanowskim.

– A z panią Stojanowską?

Inżynier zaczerwienił się. Było to widoczne nawet mimo opalenizny.

– Pani Stojanowskiej nie widziałem od dnia jej ślubu.

– Ejże?

Kowalski zaczerwienił się jeszcze bardziej.

– Przypominam sobie – powiedział z ociąganiem – że i panią Stojanowską spotkałem potem raz przypadkowo na Krakowskim Przedmieściu. Weszliśmy na kilka minut do kawiarni. Zdaje się, że ten lokal nazywa się „Telimena”. Na rogu Krakowskiego Przedmieścia i Koziej.

– Cieszę się, panie Kowalski – zauważył ironicznie porucznik – że pamięć panu wraca. Proszę nie tylko o mówienie prawdy, ale i o nie przemilczanie niczego. My już i tak dużo wiemy. Przypominam, że to sprawa o morderstwo, panie inżynierze.

– Ja nie zabiłem Stojanowskiego.

– Nie stawiam panu takiego zarzutu. Ale tym bardziej wymagam mówienia prawdy.

Kowalski milczał przez długą chwilę.

– Przecież wiecie – powiedział wreszcie. – Irena była moją dziewczyną. Byłem nią bardzo zainteresowany.

– Chciał się pan z nią żenić?

– No… nie. Mam żonę i dwoje dorastających dzieci. – Kowalski zmieszał się wyraźnie.

– Rozumiem – uśmiechnął się porucznik. – A co na to Stojanowski?

– Wszyscy w zakładzie wiedzieli o naszym układzie. Irena zresztą wcale się z tym nie kryła. Przeciwnie, imponowało takiej prostej dziewczynie, że zajął się nią człowiek zasiadający w zarządzie spółdzielni. Na pewno liczyła, że dzięki temu zrobi karierę w zakładzie. Nie omyliłaby się zresztą. Nie była głupia i mogłem ją powoli przesuwać w górę, aż do kierownika produkcji.

– Bez wykształcenia technicznego?

Kowalski roześmiał się z tej uwagi jak z trafnego żartu. – Widać, że pan porucznik nie zna stosunków w spółdzielczości pracy. Tam zdarzają się nawet prezesi z niepełnym podstawowym. Dopiero ostatnio stawia się większe wymagania.

– A wracając do Ireny – przerwał porucznik.

– Wszystko było dobrze między nami, dopóki tej dziewczyny nie zauważył Stojanowski. W naszej spółdzielni nie brakowało kobiet. Młodych i przystojnych. A także chętnych do nawiązania bliższej znajomości z wyższym personelem technicznym. Zresztą Zygmuntowi jako mężczyźnie nie można było nic zarzucić. Mógł się i bez zajmowania eksponowanego stanowiska spodobać niejednej dziewczynie. Ale on, drań, wystartował prosto do Ireny, chociaż wiedział, że to moja sprawa.

– Dlaczego więc Irena wybrała jego zamiast pana? Przecież siłą jej nie porwał.

– Dlaczego? Dobre sobie! Wiedział, że ja nie mogę się z nią ożenić i dlatego zagrał na tej nucie. I wygrał.

– Pan wielokrotnie odgrażał się Stojanowskiemu. – Porucznik strzelił na ślepo.

– Odgrażałem się – spokojnie przyznał Kowalski. – Byłem wściekły na niego i na nią. Niewdzięcznica. Mało to forsy w nią władowałem? Wtedy, kiedy ją poznałem w zakładzie, była zwykłą dziwą z Targówka. Z dwiema lewymi nogami. Ani się ruszać, ani gęby otworzyć, już nie mówiąc o zachowaniu się w lokalu czy prawidłowym trzymaniu widelca i noża. Ja ją pierwszy zaprowadziłem do Bristolu, do Grandu, do „Kamieniołomów”. Dosłownie oszlifowałem tę dziewczynę. Słyszałem, że teraz zrobiła się z niej urocza kobieta. A komu to zawdzięcza?

– Chyba przede wszystkim własnej urodzie – odpowiedział Ciesielski.

– Uroda to diament bez oprawy. Ja jej dałem tę oprawę. A Zygmunt przyszedł na gotowe i sprzątnął mi dziewczynę sprzed nosa. Miałem być z tego zadowolony? Odgrażałem się mu nieraz. Mówiłem, że mu kości poprzetrącam. Robiłem wszystko, żeby mu w spółdzielni życie „obrzydzić. Przyznaję się nawet do tego, że napuściłem na niego robotników. Ale nigdy, w największej złości, nie groziłem, że go zabiję. Zresztą naprawdę to nawet palcem go nie tknąłem. Wkrótce drogi nasze się rozeszły, bo on znalazł pracę przy budowie Trasy Łazienkowskiej, a ja przeniosłem się do biura projektów. Od tamtej pory nie przypominam sobie, żebym go przypadkiem spotkał na ulicy.

– A Irenę Stojanowską?

– Kiedy już ochłonąłem z pierwszego gniewu, żal mi się zrobiło dziewczyny. Zatelefonowałem do niej i poprosiłem o spotkanie. Trochę się droczyła, w końcu jednak umówiliśmy się w tej „Telimenie”. Przyszła, ale nic z tego nie wyszło.

– Dlaczego?

– Odegrała przede mną rolę zakochanej w mężusiu żoneczki. Cały czas szczebiotała „Zygmuś to… Zygmuś tamto…”. Diabli mnie brali, jak się zgrywa.

– Może rzeczywiście była w nim wtedy zakochana?

– Coś pan! – Inżynier z oburzeniem spojrzał na obu oficerów. Jak mogli nawet przez moment przypuszczać, że ktoś mając do wyboru jakiegoś tam Stojanowskiego i pana Henryka Kowalskiego wybierze tego pierwszego!

– Nie chciała się ze mną widywać – dodał inżynier – i w końcu machnąłem na nią ręką. Nie będziesz ty, to będzie inna, pomyślałem. Całe szczęście, że tego towaru w Polsce nie brakuje.

– A następne pana spotkania z Ireną?

Inżynier zawahał się, ale w końcu uznał, że tym dwóm młodym ludziom, którzy tyle wiedzą, nie uda się zmydlić oczu i postanowił mówić prawdę.

– Ktoś ze znajomych powiedział mi, że Stojanowska jest kelnerką w kawiarni w „Grand Hotelu”. Postanowiłem się przekonać, czy to prawda i przy okazji tam zaszedłem. Naturalnie, nie sam. Z pewną przystojną panią, żeby widziała, że nie umarłem z rozpaczy po niej.

– Rozumiem – uśmiechnął się porucznik. Ten „Don Juan dla ubogich” zaczynał go naprawdę bawić. – Rozmawiał pan z nią?

– Nie. Tyle co z kelnerką. Zamówiłem kawę, wino i tort. Ale widziałem – Irenie było nieprzyjemnie, że nas musi obsługiwać.

– A później?

– To już naprawdę było zupełnie przypadkowo – zastrzegł się Kowalski. – Byłem na konferencji w pewnym przedsiębiorstwie przy Placu Teatralnym i przechodząc zobaczyłem nowo otwartą kawiarnię „Aida”, a w niej Irenę. Wtedy wstąpiłem na kawę.

– Jak dawno to było?

– Chyba ze dwa tygodnie temu. W biurze, w moim kalendarzu, mam zapisany dokładny termin. Jeżeli pana ciekawi, będę mógł to podać z dokładnością co do godziny.

– Rozmawiał pan ze Stojanowska?

– Rozmawiałem. Powiedziała mi, że się rozwodzi z Zygmuntem, ale on uparł się i nie chce dać zgody. Miała jednak nadzieję, że to załatwi. Mówiła także, że ma bogatego narzeczonego, z którym w najbliższym czasie wyjeżdża na parę tygodni za granicę.

– Mówiła dokąd?

– Tak. Na Riwierę Francuską. Zdziwiłem się, bo przecież to bardzo drogie wczasy. Trzeba mieć sporo dewiz. Ale ona opowiadała, że jej narzeczony robi jakieś wielkie interesy na Wybrzeżu. Wspominała, że ma piękny zielony samochód. Rzeczywiście, w czasie naszej rozmowy jakiś młody człowiek zajechał takim oplem rekordem pod kawiarnię. Irena zaraz do niego pobiegła. Zapłaciłem za kawę i wyszedłem z lokalu. To było nasze ostatnie spotkanie.