– Co się pani stało?
– To było straszne! – Kobieta starała się opanować i mówić jak najwyraźniej. – On na moich oczach zabił tego człowieka. Uderzył w głowę…
– Jaki on?
– Nie wiem.
– Niech się pani opanuje i postara sobie przypomnieć – surowo powiedział Tokarski. – Jak to było?
– Ja… ja stałam w bramie. Zapinałam pończochę. Pod dom podjechał samochód. Wysiadł z niego jakiś łysawy mężczyzna w brązowym garniturze. Zamykał drzwi auta, kiedy podszedł do niego inny mężczyzna – pani Bolecka w miarę opowiadania uspokajała się – i zwrócił mu na coś uwagę. Nie słyszałam słów, ale domyśliłam się z gestów, bo obaj podeszli do bagażnika. Kierowca nachylił się, ten drugi uderzył go w głowę. To było straszne…
– Niech się pani nie denerwuje – oficer milicji starał się przywrócić spokój kobiecie – rannego już zabrano do szpitala… Widziała pani coś jeszcze?
– Ten drugi odszedł. Zaczęłam krzyczeć „ratunku” i on chyba wtedy rzucił się biegiem do ucieczki i skręcił w prawo. W tę przerwę pomiędzy domami. Był w jasnym płaszczu i w popielatej czapce nasuniętej na oczy.
– Chwileczkę – Tokarski przerwał rozmowę, wyszedł ze sklepu i polecił dwóm milicjantom przeszukać wskazany przez panią Bolecką teren.
– My to przejście znamy, panie kapitanie! – odpowiedział jeden z milicjantów komendy dzielnicowej. – Tamtędy przechodzi się na Piękną. Na tyłach kina „Polonia”. Na pewno bandzior dawno zwiał.
– Proszę jednak dokładnie przeszukać zakamarki i przepytać ludzi. Może ktoś coś zauważył. Facet w jasnym płaszczu, popielata czapka.
Kapitan wrócił do sklepu.
– Co jeszcze pani zauważyła?
– Nic więcej.
– Pani zna tego rannego?
– Nie. Pierwszy raz go widziałam.
– Pani tu mieszka? Jak się pani nazywa?
– Maria Bolecka. Mieszkam na Mokotowskiej. Zaraz przy rogu Wilczej.
A co pani tutaj robiła?
– Przecież mówiłam! – Kobieta znowu się zdenerwowała. – Poprawiałam w bramie pończochę! Wracałam do domu. Z pracy. Wysiadłam z tramwaju przy MDM-ie i przeszłam Marszałkowską do Wilczej. Skręciłam w Wilczą, żeby dojść do Mokotowskiej.
– Z której strony podjechał samochód?
– Od Kruczej, bo na Wilczej jest przecież ruch jednostronny.
– A ten człowiek w płaszczu?
– Zauważyłam go dopiero wtedy, kiedy podszedł do tego w brązowym garniturze.
– Czy napastnik miał coś w ręce?
– Jakiś czarny przedmiot. Ale nie wiem, co to było.
– A kiedy tamci dwaj rozmawiali ze sobą, widziała pani twarz napastnika?
– Nie. Nie przyglądałam się. Zresztą stał tyłem do mnie. On był na trotuarze, a kierowca na jezdni, przy samochodzie.
– Jak był ubrany napastnik?
– Przecież mówiłam! Jasny płaszcz, prochowiec. Dość brudny i chyba stary.
– A spodnie? Buty?
– Spodnie! – Pani Bolecka ożywiła się. – Nosił tak modne teraz dżinsy. Jasnoniebieskie. Na jednej nogawce miał dużą plamę, jakby po jakimś smarze. To była prawa nogawka, a plama miała kształt gęsiego jaja. To zauważyłam jeszcze przedtem, zanim ten człowiek uderzył kierowcę. Nawet sobie pomyślałam, że taka plama jest bardzo trudna do usunięcia. Bo ja, panie kapitanie, pracuję w pralni chemicznej. Na ulicy Topiel. I dlatego tę plamę od razu zauważyłam. Płaszcz, był także przybrudzony.
– Brawo! – ucieszył się Tokarski. – Najpierw pani mówi, że nic pani nie pamięta, nie widziała, a potem przekazuje mi ważne rzeczy.
– A ten napadnięty? Będzie żył?
– Zabrało go pogotowie – powtórzył Tokarski. – Lekarz mówił, że stan jest bardzo ciężki.
– Czy mogę już iść do domu? Czuję się lepiej.
– Może panią odwieźć albo odprowadzić?
– Nie. Dziękuję. Sama dojdę. Nie taka ze mnie stara baba.
– Ale cóż znowu! Nie to miałem na myśli. Taki wypadek nawet najmłodszą zdenerwuje – oponował oficer milicji. – Pozwoli pani, że zapiszę jej adres. Dostanie pani wezwanie do komendy stołecznej, gdzie panią oficjalnie przesłuchamy.
– No i co? – Tokarski po rozmowie z panią Bolecką wrócił do swoich ludzi.
– Znaleźliśmy narzędzie zbrodni – jeden z techników dochodzeniowych pokazał kapitanowi dwukilogramowy odważnik ze śladami krwi. – Leżał pod samochodem.
– Przesłać od razu do Zakładu Kryminalistyki – zadecydował Tokarski. – A samochód? Oglądaliście?
– Nic w nim nie ma. Bagażnik zamknięty. Na razie nie próbowaliśmy otwierać. Chyba przetransportujemy auto do Pałacu Mostowskich i tam je dokładnie zbadamy.
– Dobrze – zgodził się kapitan. – A co z tym przejściem na Piękną?
– Żadnych śladów. Nikt też nie zauważył mężczyzny w jasnym płaszczu.
– Czy możemy już odjechać? – dopytywał się dowódca radiowozu.
– Jedźcie. My też będziemy się stąd zabierać. Jankowski, potraficie uruchomić tę syrenkę?
– Zrobi się, panie kapitanie. Podłączę za stacyjką. Przecież już ją otworzyłem, chociaż była zamknięta na kluczyk.
– No, to jedźcie nią do Mostowskich. A my za wami. Ruszyli. Na Wilczej, tuż przy krawężniku trotuaru, pozostała ciemna, czerwona plama. Jedyny znak po tragedii, która zdarzyła się tak niedawno.
W Stołecznej Komendzie MO znano już personalia. Niestety, ofiara napadu zmarła, zanim pogotowie dojechało do szpitala. Mężczyzna nazywał się Zygmunt Stojanowski. Z zawodu był inżynierem magistrem budownictwa lądowego. Pracował w Przedsiębiorstwie Robót Budowlanych. Samochód marki „Syrena” był jego własnością. Sto janowski mieszkał w domu przy ulicy Wilczej. W tym, przed bramą którego go zabito. Ostatnio pracował przy budowie Trasy Toruńskiej. W odpowiedniej rubryce dowodu osobistego Stojanowskiego figurowała adnotacja „żonaty”.
Przy zmarłym znaleziono portfel z czarnej skóiy. Było w nim czterysta pięćdziesiąt złotych w banknotach: cztery po sto złotych i pięćdziesiątka; dowód osobisty, prawo jazdy i dowód rejestracji samochodu. W kieszeniach brązowego garnituru znaleziono dwa pudełka papierosów marki „Sport”, jedno, nie napoczęte pudełko zapałek, notes w zielonej okładce z adresami i numerami telefonów, bilon o łącznej wartości sześćdziesięciu siedmiu złotych i osiemdziesięciu groszy, używaną chusteczkę do nosa. W lewej kieszonce marynarki tkwiła druga chusteczka, zupełnie czysta, w wewnętrznej kieszeni okulary przeciwsłoneczne, grzebyk, pilnik do paznokci i proszki od bólu głowy.
Zabity miał trzydzieści siedem lat.
Siedem „złotych pytań”
Porucznik Andrzej Ciesielski siedział w małym pokoju na drugim piętrze gmachu Stołecznej Komendy MO, którą warszawiacy nazywają „Pałacem Mostowskich”. Na jego biurku leżała szara, nowiutka teczka. Znak, że założono ją zaledwie przed kilkoma dniami, a może nawet godzinami. Zawartość była więcej niż skromna. Kilka arkuszy papieru w większości zapisanego ręcznie.
Pomimo to, a może właśnie dlatego, młody człowiek nie miał zadowolonej miny.
Przy drugim stojącym w pomieszczeniu biurku nie było nikogo, chociaż minęła już ósma rano. Dopiero teraz otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł, a raczej wtargnął młody człowiek. Na jego mundurze błyszczały dwie gwiazdki. Przybyły opadł na stojące przy biurku krzesło i nie witając się z kolegą zagadnął:
– Masz może coś do picia? Coca-cola albo chociaż woda sodowa? Tak gorąco dzisiaj… Zgrzałem się…
– O której ty przychodzisz do pracy? Jest już dawno po ósmej. Żeby tak „stary” cię zobaczył!
– Ale mnie nie zobaczył. Zaspałem trochę… Wczoraj przyjechał kumpel z Katowic, gadaliśmy… Rano nie miał mnie kto obudzić, bo żona na wczasach. – Podporucznik Antoni Szymanek starał się usprawiedliwić swoje spóźnienie.