– Najlepiej będzie, poruczniku, jeżeli podskoczymy moim wózkiem do takiego małego barku kawowego na Stalingradzkiej koło Fabryki Samochodów Osobowych. Tam można będzie trochę spokojnie porozmawiać. To niedaleko, droga zajmie nam najwyżej dziesięć minut.
Oficer milicji zgodził się na tę propozycję. Uważał również, że nie ma co afiszować się służbowym samochodem i pozostawił go na parkingu koło barakowozu.
Kiedy kelnerka postawiła przed obu panami po butelce coca-coli, inżynier zaczął bez żadnych wstępów: – Domyślam się, że odwiedził mnie pan w związku z zabójstwem Zygmunta. Co do mnie – mam alibi. Nie było mnie wtedy w kraju. Zresztą, jaki miałbym powód, aby zabijać człowieka, z którym byłem w przyjaźni i który mi nigdy niczego złego nie zrobił? Chociaż, przyznaję to szczerze, nieraz dobrze zdenerwował.
Porucznik roześmiał się: – Byłby pan chyba ostatnim człowiekiem, którego posądzałbym o dokonanie tego morderstwa.
– Ogromnie mnie to cieszy.
– Niemniej ta zbrodnia jest faktem. Szczerze przyznaję, śledztwo natrafia na duże trudności. Przede wszystkim ciągle nie umiemy znaleźć motywów tej zbrodni.
– Jeszcze w Pradze dowiedziałem się o zabójstwie Stojanowskiego. Byłem bowiem w codziennym telefonicznym kontakcie z dyrekcją naszego przedsiębiorstwa. Muszę się panu, poruczniku, przyznać, kiedy w końcu uwierzyłem, że to prawda, pierwszą myślą, jaka mi przyszła do głowy, nie było pytanie „kto?” lecz „dlaczego?”. Znam Zygmunta jeszcze z ławy szkolnej. Razem robiliśmy maturę, razem przygotowaliśmy się do egzaminów konkursowych na Politechnikę. Obu nam też udało się zdać. Nasze studia biegły równolegle. Wydaje mi się, że znam wszystkie wady i zalety Stojanowskiego. Jednych i drugich miał bardzo wiele.
Nasze późniejsze osiągnięcia zawodowe także były podobne. On zaczął pracować w spółdzielni, ja w firmie państwowej. On po paru latach zmienił pracę, ja zrobiłem to samo, zresztą znacznie wcześniej od niego. Właśnie dlatego mogłem go ściągnąć na budowę Trasy Łazienkowskiej. Zresztą i bez mojej protekcji by go przyjęli, bo fachowców wszędzie witają z pocałowaniem ręki.
W tym samym mniej więcej czasie obaj się ożeniliśmy. Jemu to się zdecydowanie nie udało. Również w moim małżeństwie nie zabrakło poważniejszych zgrzytów i były rozmowy o rozwodzie. Ale jakoś to się w końcu uładziło. Tutaj pracowaliśmy razem. Ja o szczebelek wyżej. Jestem kierownikiem całego odcinka robót, on prowadził betonowanie podpór estakady. Tak więc można z dużą dozą prawdopodobieństwa twierdzić, że nasze życiorysy są bardzo podobne. Dlaczego zabito jego, a nie mnie? Co złego mógł komuś zrobić człowiek spokojny, inżynier, mający ściśle wyznaczony zakres pracy? Tak się narazić, żeby aż zapłacić życiem? To chyba czyn jakiegoś szaleńca…
– Jeśli szaleniec, to w każdym razie w tym szaleństwie była metoda. Zamach został precyzyjnie opracowany. Morderca wybrał odpowiedni dzień i porę. Znał zwyczaje Stojanowskiego, wiedział, gdzie mieszka i czatował na niego przed domem. Zaryzykował morderstwo na ulicy, gdzie mieści się Dzielnicowa Komenda MO. Komuś bardzo zależało na tej śmierci i szedł na największe ryzyko. Tego nie robi nawet najbardziej szalony wariat.
– Kiedy naprawdę Stojanowski nie był w stanie popełnić czegoś takiego, aby ktoś mu życzył śmierci. Darł koty z żoną, na złość odmawiał jej zgody na rozwód, a znam to z jego własnych ust, ale to nie te czasy, żeby rozwód uzyskiwało się za pomocą noża.
– Raczej dwukilogramowego odważnika – poprawił porucznik.
– W gruncie rzeczy to wszystko jedno, efekt ten sam – zauważył Adamczyk.
– Może mi pan inżynier scharakteryzuje Zygmunta Stojanowskiego? Jaki to był człowiek?
– Najkrócej mówiąc, nieznośny. Z reguły zawsze niezadowolony. Wieczny poprawiacz świata. Przecież on naszego naczelnego dyrektora chciał na jakiejś odprawie uczyć, jak się prowadzi przedsiębiorstwo budowlane. A jednocześnie doskonały fachowiec. Specjalista od betonu. Chyba dlatego nie tylko nie wyleciał z naszej firmy, ale jeszcze awansował. Bo dyrekcja wiedziała, że drugiego takiego pracusia i organizatora nie znajdzie. Robotnikami komenderował jak kapral w przedwojennym wojsku. A pomimo to ludzie się go trzymali, bo robota szła zawsze na medal, zaś Zygmunt nikomu nie pozwolił skrzywdzić swojej załogi. Żeby z nim współpracować lub być jego zwierzchnikiem, trzeba było mieć świętą cierpliwość i mocne nerwy. Wiem coś o tym.
– Czy zawsze miał rację?
– Nie. Bardzo często jej nie miał. Ale był uparty jak kozioł. Rzadko u którego człowieka cechy dobre tak się przeplatają z wadami. Był natomiast kryształowo uczciwy. Nigdy nie szedł na jakąkolwiek łatwiznę czy fuchę. A przecież okazji mu nie brakowało. Ani tutaj, ani w spółdzielczości.
– Pana słowa potwierdzają to, co już słyszeliśmy z innych ust.
– Dam panu konkretny przykład. Kieruję trzema sekcjami betonującymi podpory dla estakady. Sekcje mają mniej więcej taką samą obsadę personalną. Na czele każdej stoi inżynier. Beton dostajemy z tego samego źródła. Front robót jest identyczny. Warunki terenowe – też. Dwie z tych sekcji z najwyższym trudem wykonują zadania dzienne i miesięczne. Osiągnięcie paru procent ponad setkę uważane jest za sukces. Przyczyny trudności najzupełniej obiektywne. Wytwórnia betonu ma jakieś kłopoty z cementem. Zbrojarze dostali inne rozmiary żelaza, transport nawalił, bo się jakiś wóz rozkraczył na drodze. Nagły mróz, niespodziewana odwilż, deszcz czy też zbyt dużo śniegu. Nasze plany miesięczne przewidują rozmaite trudności, więc mogą być wykonywane, chociaż nie bez napięcia.
– A sekcja kierowana przez inżyniera Stojanowskiego?
– Ano właśnie. Wykonywał zadania zawsze z grubą nadwyżką. Nie schodził niżej stu pięćdziesięciu procent normy. A bywały miesiące, kiedy machał i po sto osiemdziesiąt. Inni inżynierowie patrzyli na niego wilkiem, robotnicy pozostałych dwóch sekcji obawiali się, że w ten sposób doprowadzi do wywindowania normy.
– Jaka była tajemnica tych sukcesów?
– Nie tolerował żadnego brakoróbstwa. Umiał sobie zorganizować tak robotę, że pracownicy mieli wszystko pod ręką. A niechby mu nie dowieziono betonu! Jechał do wytwórni i robił takie piekło, że tamci innym urywali, a jemu dali.
– Czy ostatnio nie zauważył pan u przyjaciela jakichś zmian? Może był zdenerwowany? Bał się czego?
– Zdenerwowany to on był prawie stale. Przecież ciągle musiał toczyć z kimś wojnę. Gdyby tego nie robił, to by chyba umarł ze zmartwienia. Ale rzeczywiście, ostatnio gorzej się działo.
– Z inżynierem?,
– Nie. Z budową. Nagle w tej jego precyzyjnej maszynie coś się zaczęło zacinać. W ostatnich trzech miesiącach wykonanie planu gwałtownie malało. Jeszcze w maju miał bodaj sto sześćdziesiąt pięć procent normy. W lipcu zjechał na sto czterdzieści, w sierpniu ledwie wyciągnął sto osiemnaście. O ile się orientuję, w pierwszej połówce września także z trudem przekraczali sto dziesięć procent. Naturalnie i tak wyprzedzali innych, ale spadek następował szybko i bardzo widocznie.
– Czy orientuje się pan w przyczynach?
– Nie. Znając Zygmunta nie chciałem go przyduszać. Widać było po nim, że on sam tym się gryzie i bada przyczyny.
– Czy nawaliły jakieś dostawy?
– Nie. Wszystko było w normie.
– Inżynier Stojanowski coś panu mówił na ten temat?
– Jak już powiedziałem, nie przyduszałem go specjal nie, ale naturalnie pytałem o powody. Odpowiedział, że po prostu sam ich nie zna i nie może zrozumieć, co się dzieje.