– Może jakiś ostrzejszy niż zwykle zatarg z ludźmi? Swoisty bunt na budowie, polegający na zwalnianiu tempa pracy?
– Nie. Żadnego większego zatargu nie było. O tym, jako kierownik budowy całego odcinka, natychmiast bym wiedział. Ludzie przyszliby do mnie ze skargą. Nawet i przychodzili narzekając, że mniej zarabiają, a nie wiedzą dlaczego.
– A co pan myśli na ten temat?
– Sukcesy Zygmunta to przede wszystkim, jak już powiedziałem, znakomicie zorganizowany front robót. Każda praca celowa, żadnej niepotrzebnej czynności. To była jego ściśle personalna zasługa. Może właśnie tego Zygmuntowi nagle zabrakło?
– Dlaczego?
– Nie wiem. Nagłe załamanie psychiczne? Może zły stan zdrowia? Nie umiem tego wytłumaczyć.
– Ale pan dobrze wie, że inżynier Stojanowski miał poważne kłopoty domowe. Może sytuacja rodzinna wpłynęła na jakość pracy?
– Znam z jego ust te sprawy. Szczerze mówiąc, raczej współczułem jego żonie. Naturalnie, nigdy mu tego nie powiedziałem. Ale to on zmarnował szansę zbudowania udanego małżeństwa. A na pewno miał ją w dniu ślubu… Nie, kłopoty domowe nie deprymowały go w pracy. Przeciwnie, nie mogąc wyżyć się w życiu prywatnym, wyżywał się zawodowo.
– A więc jeszcze jedna zagadka?
– Chyba tak.
– Może inżynier wplątał się w jakąś aferę? Denerwował się, grożono mu, aż wreszcie dopuszczono się morderstwa. – Porucznik głośno snuł swoje przypuszczenia.
– Zygmunt i afera? To wykluczone!
– Szantaż?
– To nie był człowiek, który by się dał szantażować! Bez względu na skutki poszedłby na całego. Zresztą, kto i czym mógł go szantażować? Poza tym, czy pan, jako oficer milicji, zna wypadek, żeby zginął szantażowany a nie szantażysta?
– Racja – przyznał porucznik – użył pan nieodpartego argumentu. A może to Stojanowski kogoś szantażował?
– W jakim celu? Zarabiał przyzwoicie. Nigdy nie był specjalnie łasy na pieniądze. Co miał, to mu wystarczało. Pierwsze wojny w domu zaczęły się od tego, że Irena zdecydowała się pracować. Poza tym, czym by on mógł kogoś szantażować?
– Nie wiem – szczerze przyznał porucznik.
– Ja także nie wiem.
– Panie inżynierze – poprosił oficer – to nagłe obniżenie wykonania planów może nie mieć żadnego znaczenia dla sprawy prowadzonej przeze mnie. A może też być kluczem do rozwiązania zagadki. Bardzo pana proszę, jako fachowca, o ustalenie przyczyn technicznych tego załamania.
– Zrobię, co w mojej mocy – obiecywał Janusz Adamczyk – obawiam się jednak, że pan mi powierza ogromnie trudne zadanie. Ja te załamania widzę tylko w zachwianiu psychiki Zygmunta. Bo po jego śmierci krzywa produkcji sekcji od razu gwałtownie wzrosła.
– Niemożliwe!
– A jednak. Jego dawna sekcja jest kierowana przez młodego inżyniera, który, nawiasem mówiąc, nie umywa się jeszcze pod względem wiedzy i doświadczenia do swojego poprzednika. Wykonuje znowu przeciętnie do stu czterdziestu procent planu dziennego.
– Przedziwne.
– Myśleliśmy, że nastąpi katastrofa. Tymczasem nic podobnego. Ludzie nauczeni już pewnej organizacji pracy wykonują swoje zadania normalnie. Jak przedtem, kiedy Zygmunt kierował ich wszystkimi krokami. I wydajność rośnie. Co dziwniejsze, wzrósł wskaźnik wykonania planu także w dwóch pozostałych sekcjach. Doszedł do stu dwudziestu procent.
– Tym bardziej, inżynierze, proszę o zbadanie tej sprawy.
– Zrobię wszystko, co będę mógł. Zadzwonię do pana, jak tylko się czegoś dowiem. A teraz już muszę wracać na budowę.
Nie darmo powiadają, że „tonący brzytwy się chwyta”. Tak było również z porucznikiem Ciesielskim, a nawet z pułkownikiem Niemirochem. Obaj oni uznali, że spostrzeżenia Janusza Adamczyka mogą okazać się ważne przy zgłębieniu tajemnicy morderstwa. W ostatnich miesiącach życia Zygmunta Stojanowskiego najwidoczniej zdarzyło się coś ważnego, co inżyniera wytrąciło zupełnie z równowagi i sprawiło, że ten tak zazwyczaj opanowany i zorganizowany człowiek załamał się psychicznie.
Postanowiono jak najdokładniej przebadać ten okres. Ponieważ pierwsze oznaki zahamowań w produkcji wystąpiły gdzieś w czerwcu, najważniejszy byłby więc ten miesiąc.
Podporucznik Szymanek znowu pojechał do Wiązownej, do rodziców zabitego. Zygmunt Stojanowski przyjeżdżał do nich regularnie co sobotę, a wyjeżdżał w poniedziałek o świcie, żeby na szóstą czy też na siódmą rano być na budowie. Jeżeli zdarzyła się wolna sobota, Stojanowski zjawiał się w Wiązownej już w piątek po południu.
Zygmunt mówił rodzicom, że na budowie wiedzie mu się gorzej. Ale starsi państwo nie zauważyli u niego specjalnego zdenerwowania czy choćby wielkiego przejęcia się spadkiem produkcji. Inżynier podkreślał, że nie może rozgryźć powodów tych trudności. Wspominał, że będzie musiał skorzystać z pomocy Naukowego Instytutu Budownictwa. Nadmieniał także, że jest mu trochę głupio wobec załogi. Wymaga od nich maksymalnego wysiłku, a zarobki, dotychczas bardzo wysokie, zaczęły się poważnie zmniejszać.
Ponieważ oboje państwo Stojanowscy nie byli fachowcami w sprawach budownictwa, Zygmunt nie precyzował bliżej, na czym polegają te trudności z wykonaniem planu. Zapamiętali jednak, że syn swoje niepowodzenia określał terminem „trudności techniczne”.
Do Pałacu Mostowskich zaproszono ponownie Irenę Stojanowską. Zeznała, że mąż nigdy nie rozmawiał z nią o swojej pracy. Uważał ją pod tym względem za kompletną idiotkę. Natomiast piękna pani przyznała się, że właśnie w maju poznała Mariana Zalewskiego, a w czerwcu ta znajomość przybrała poważniejszy charakter.
– Czy mąż wiedział, że pani go zdradza?
– Wiedział. Wcale się z tym nie kryłam. Przeciwnie, sama nieraz w czasie kłótni mówiłam, że mam innego, znacznie ciekawszego mężczyznę. Myślałam, że w ten sposób wymuszę na nim zgodę na rozwód.
– A on?
– Od razu mnie rozszyfrował. Wręcz mi powiedział, że bardzo się z tego cieszy, bo teraz to już na pewno sąd nie da mi rozwodu. Nie można bowiem otrzymać rozwodu z własnej winy. Poszłam do adwokata, który to potwierdził.
– Czy dopiero wtedy, w czerwcu, zaczęła pani mówić o rozwodzie?
– Nie. Chciałam żebyśmy się rozeszli spokojnie, jak na ludzi kulturalnych przystało. Już przed półtora rokiem wiedziałam, że nasze małżeństwo nie sklei się z powro tem. Zygmunt się nie zmieni, a ja się nie potrafię do niego przystosować. Wtedy jeszcze między nami nie było tak głośnej wojny, jaka wybuchła w ostatnich miesiącach. Długi czas na zewnątrz stanowiliśmy pozornie zgrane stadło. Na moje pierwsze słowa o rozejściu się, mąż odpowiedział: „Nie łudź się, nigdy ci nie dam rozwodu”. Powtarzał to wielokrotnie. Później z każdym dniem było coraz gorzej.
– O ile wiemy, Zygmunt prowadził ustabilizowany, regularny tryb życia. Czy w czerwcu, a może jeszcze w maju zdarzyło się coś odbiegającego od reguły? – zapytał porucznik.
– Trudno mi odpowiedzieć. To raczej ja starałam się jak najmniej przebywać w domu. O ile się orientuję, Zygmunt, tak jak zwykle, po pracy wracał prosto do domu. Najczęściej coś sobie sam pitrasił na obiad. Rzadziej jadał albo w restauracji na Marszałkowskiej, w budynku gdzie mieści się Ośrodek Kultury Węgierskiej, albo w jadłodajni przy ulicy Wspólnej. Potem siedział w domu z książką w ręce lub oglądał telewizję.
– Może ktoś go w tym czasie odwiedzał?
– Nic nie wiem o tym. Ostatnio nikt u nas nie bywał. To zresztą zupełnie zrozumiałe.
– A może przyjmowała pani jakieś telefony?
– Wprawdzie – jak to pan na pewno zauważył, bo w mieszkaniu znalazłam ślady bardzo dokładnej rewizji…
– Przeszukania – poprawił porucznik.