– Z tego wynika – stwierdził porucznik – że biały proszek jest produktem ogromnie poszukiwanym i można go bez trudu sprzedać na wolnym rynku? Musimy sprawdzić, czy rzeczywiście zeosil tam się pojawia i w jakiej cenie.
Znowu na Trasie Toruńskiej
– Wybrałem panu porucznikowi – powiedział inżynier Janusz Adamczyk, witając Andrzeja Ciesielskiego – dwóch ludzi. Jednym z nich jest Stanisław Niwiński, doskonały specjalista od betonowania. Pracował ze Stojanowskim jeszcze na Trasie Łazienkowskiej i razem przenieśli się tutaj. Jako drugiego proponuję Kazimierza Fajęckiego od stawiania szalunków. Jeśli pan chce, znajdziemy i innych fachowców, ale ci dwaj mieli chyba najwięcej do czynienia z Zygmuntem i cieszyli się jego dużym zaufaniem. Niejednokrotnie mój tragicznie zmarły przyjaciel powoływał się na opinię tych ludzi, zwłaszcza Fajęckiego.
– Czy pan inżynier uprzedził ich o moim przybyciu tutaj?
– Tak. Wiedzą o tym. Prosiłem oczywiście, aby tego zbytnio nie rozgłaszali. Wywołanie sensacji nie leży ani w interesie milicji, ani kierownictwa budowy.
– Gdzie będziemy mogli swobodnie porozmawiać?
– W barakowozie, w którym pracował Stojanowski. Poprosiłem inżyniera Wolskiego – to następca Zygmunta – aby na czas potrzebny panu porucznikowi poszukał sobie i swoim współpracownikom jakiegoś zajęcia na świeżym powietrzu. Oni zresztą ze względu na charakter ich pracy i tak w tym czasie mało przebywają w barakowozie. Z kim pan chce najpierw się spotkać?
– Może zaczniemy od specjalisty od betonów?
– Doskonale. Zaraz go przyślę. A oto nasz barakowóz.
Stanisław Niwiński był niewysokim, krępym mężczyzną po pięćdziesiątce, z siwymi włosami i wielkimi krzaczastymi brwiami. Odwołany prosto od pracy przyszedł do baraku w granatowym kombinezonie gęsto poznaczonym świeżymi plamami cementu.
– Inżynier Adamczyk mówił panu, o czym chciałbym z nim porozmawiać?
– O Zygmuncie Stojanowskim. Ale ja nic nie wiem.
– Słyszałem, że inżynier był ostrym człowiekiem. Ludzie go nie lubili…
– Był ostry dla nierobów. Kto pracował, jak się należy, inżynier się go nie czepiał. Nie znosił złej roboty i pędził z budowy takich, co mają obie lewe ręce. Ja ze Stojanowskim przepracowałem prawie trzy lata. I nie narzekam. Nasza brygada zawsze była najlepsza – czy teraz tutaj czy przedtem na Łazienkowskiej.
– Ale ostatnio mieliście kłopoty? Spadła wydajność.
– Ano spadła. Ale i tak byliśmy najlepsi.
– Inżynier rozmawiał z wami na ten temat?
– Pewnie, że tak. Jak się wykonuje sto czterdzieści procent normy, a potem od razu zjeżdża do stu dziesięciu, to o niczym innym się nie mówi. Pan sam rozumie, ile mniej się brało tygodniówki. Tyle zarobimy, ile zrobimy.
– A co inżynier na to? Przecież widział, że pracujecie tak samo.
– To nie zależało od naszej pracy. Kiedy się wleje beton w formę, musi się związać. Jeżeli wiąże się trzy dni, to praca leci. Jeżeli trzeba czekać dwa razy dłużej, robota się przeciąga. Nie można betonować następnej partii. To wszystko.
– Inżynier o tym wiedział?
– Wszyscyśmy wiedzieli. Ale co było robić? Nie dało się wcześniej zdjąć szalunków. Groziło zawaleniem się całej budowy.
– W betoniarni dali więcej wody i piachu a mniej cementu?
– Stojanowski też tak myślał. Chodził wiele razy do betoniarni. Zrobił im nawet awanturę, nic nie pomogło.
– Kradli cement?
– Dużo tam mogli ukraść? Najwyżej ktoś sobie w worek kilkanaście kilogramów odsypał i przerzucił przez płot. Inżynier sam przyznał później, że betoniarnia niewinna.
– Z cementowni dali zły gatunek?
– Inżynier sam sprawdzał, a także żądał, aby w betoniarni zrobili przy nim próby. Ale to także nic nie dało. Na próbach cement był dobry, a jak przywieźli wywrotkami i wlało się beton w formy, nie chciał się wiązać. A przecież ciepło. Było lato. W takiej temperaturze wszystko powinno grać. Nie to, co późną jesienią, kiedy w nocy przymrozki trzymają, a w dzień także niewiele cieplej. Wtedy, wiadomo, trzeba na zdjęcie form czekać dłużej.
– A teraz?
– Teraz jest w porządku.
– Od śmierci Stojanowskiego?
Stary betoniarz chwilę się zastanowił: – Tak chyba z dziesięć dni po śmierci inżyniera produkcja znowu skoczyła w górę.
– A jak myślicie, kto mógł zabić Stojanowskiego?
– Tego to ja nie wiem.
– A jak się wam zdaje? Może któryś z ludzi usuniętych z roboty? Albo ktoś z betoniarni? Inżynier dobrze dał się im we znaki.
– Coś pan? Stojanowski miał twardą rękę, ale jak kogoś wyrzucił z brygady, to zawsze miał rację. A dla takiego obiboka żadna różnica, gdzie pracuje. Wyleli go stąd, poszedł do budownictwa mieszkaniowego. Teraz taki brak ludzi, że nawet jak widzą faceta, który dwadzieścia razy w roku zmienił pracę, także go przyjmą. A betoniarze wcale inżyniera nie oglądali. On się kłócił z kierownikiem i personelem technicznym. Do betoniarek nie zaglądał, nie miał tam czego szukać.
– A może to formiarze nawalali robotę? Jeżeli źle zrobili szalunki, mogło to wpływać na wiązanie się betonu.
– Oni swoje robili. Im także zależało na zarobieniu paru groszy więcej.
– A jednak ktoś inżyniera zamordował?
– Na pewno nikt z naszej budowy. Głowę mogę dać. Zresztą, panie poruczniku, po co?
Na to pytanie i Ciesielski nie umiał odpowiedzieć.
Kazimierz Fajęcki reprezentował zupełnie inny typ robotnika niż stary betoniarz. Wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. Wybitnie przystojny i z jakąś wrodzoną elegancją. Nawet kombinezon leżał na nim inaczej niż na innych. On także na samym początku rozmowy zastrzegał się, że nic nie wie.
– Chciałbym przede wszystkim wyjaśnić pewne fakty – powiedział porucznik. – Dlaczego w połowie czerwca wasza brygada, zwykle przekraczająca bardzo wysoko dzienną normę nagle opuściła się w pracy?
– Myśmy się nie opuścili. Szalunki były na czas. To tamci od Niwińskiego źle kładli beton. Dlatego się nie wiązał i nie dawało się zdjąć formy.
– Oni mówią, że pracowali dokładnie tak samo jak przedtem. A winę widzą po waszej stronie.
– Stojanowski był człowiekiem lubiącym dobrą robotę. Sam ją sprawdzał. Jeżeli zauważył najmniejszą niedokładność, trzeba było poprawić. Plan dla niego niewiele znaczył. Grunt, żeby wszystko było w porządku. Przecież nie zdarzyło się przez te lata, które z nim przepracowałem, aby osobiście nie sprawdził zbrojenia i szalunków.
– To i tych, którzy nakładają beton w formy także kontrolował?
– Sprawdzał.
– Więc to nie ich wina. Może cementu?
– Tak też i inżynier myślał. Odgrażał się, że tych złodziei z wytwórni betonu odda w ręce milicji. Ale potem zrobił jakieś analizy i okazało się, że oni są w porządku.
– To co było powodem, że beton nie wychodził z formy?
– To forma nie schodziła z betonu – poprawił Fajęcki. – Trzymało jak przylepione. Dopiero na piąty czy na szósty dzień dało się zdejmować.
– Przecież na budowie fachowców nie brak. Każdej specjalności. Co mówili?
– Jak to zwykle z fachowcami. Jedni tak, drudzy siak. Każdy zwalał na inny dział. Wytwórnia betonu, że nieakuratnie rozprowadza się beton w formach. Tamci znowu na nas, a my na resztę.»
– A inżynier Stojanowski?
– Jak już mówiłem, groził tym z wytwórni milicją. Potem posyłał próbki betonu i cementu do analizy. Miał w jakimś instytucie znajomka i prosił go o pomoc. Sam słyszałem, jak rozmawiali przez telefon. Tamten inżynier zapewniał, że wszystko jest według normy.