– To będzie dowód przygotowania przestępstwa gospodarczego, ale nie morderstwa.
– Mówiłem już panie pułkowniku, że kiedy będę miał członków gangu w ręku, zorientuję się, jaką rolę każdy z nich odegrał w przestępczym związku. Wtedy spośród nich wyłuskam i mordercę.
– Miejmy nadzieję. Jednakże nie możesz pójść do spółdzielni i tam prowadzić dochodzenia. Od razu spłoszyłbyś przestępców. Samo twoje pokazanie się, nawet tylko w pobliżu ulicy Ziemowita, byłoby dla nich sygnałem alarmowym.
– Rozumiem to. Dlatego chciałbym prosić o pomoc majora Liskiewicza. On przecież siedzi w tych zagadnieniach i na pewno nie odmówi nam rady i pomocy. Gdyby pan pułkownik zechciał do niego zadzwonić…
– Dobrze. Idź prosto do niego. A ja tymczasem uprzedzę go telefonicznie.
– Znowu was widzę, poruczniku – uśmiechnął się major witając Ciesielskiego. – Pułkownik Niemiroch prosił, aby wam pomóc. Czy w dalszym ciągu cement?
Andrzej Ciesielski opowiedział majorowi całą historię. Starszy oficer słuchał uważnie.
– Widzę – powiedział – że jednym strzałem trafiacie w dwa cele. Znajdujecie mordercę i wykrywacie poważne nadużycie gospodarcze. Chętnie się do tego przyłączymy, a przynajmniej pomożemy wam.
– A co ja mam robić?
– Przede wszystkim nie zaalarmować przestępców. Działać ostrożnie i raczej powoli. Zbadamy najpierw, jak to jest z tym zeosilem na wolnym rynku. Mamy swoje sposoby. Wam dam także jeden adres. Na Saskiej Kępie przy ulicy Francuskiej jest mała prywatna drogeria. Prowadzi ją niejaki Stefanowicz. Robi słynne na całą Warszawę kremy. Wiem o tym, bo moja żona i córki tylko u niego się zaopatrują. Stefanowicz to przyzwoity facet i zna doskonale całą branżę. Nie idzie na żadne kanty, ale gdybyście się z nim dogadali, mógłby powiedzieć wiele ciekawych rzeczy. Spróbujcie.
– Dziękuję, jutro pojadę do tego pana na rozmowę.
– Co do spółdzielni, niech ją najpierw skontrolują jej władze, to jest Centralny Związek Spółdzielczości Pracy. Mają tam komórkę kontroli, kieruje nią dyrektor Kapalewski. Pójdziecie do niego i powiecie, że wpłynęły anonimy na panujący w spółdzielni bałagan i brakoróbstwo. Prosicie więc o przeprowadzenie inspekcji. Później wejdziecie w kontakt z inspektorem, który będzie dokonywał lustracji, i od niego dowiecie się, jak sprawy wyglądają.
– Doskonały plan – ucieszył się porucznik – myślałem o Najwyższej Izbie Kontroli.
– Można by było zaalarmować NIK, ale to spłoszy oszustów. Wewnętrznej kontroli mniej się boją, mimo że wewnętrzna kontrola lepiej i szybciej się zorientuje w sytuacji niż inspektorzy NIK-u.
– A dalej?
– Kiedy już za pośrednictwem inspektora kontrolującego spółdzielnię stwierdzicie, że wasze podejrzenia są uzasadnione, wtedy my wkroczymy. Będziemy wiedzieli, kogo zatrzymać i kogo wziąć na pierwszy ogień przesłuchań. Zrobi się przeszukanie u wszystkich podejrzanych. Wy zajmiecie się tak dla was cennymi spodniami i granatowymi marynarkami. Odnajdziecie mordercę i jego wspólników lub rozkazodawców. A gospodarcze nadużycia trafią do mnie.
– Nie wiem, jak panu majorowi dziękować za cenne rady.
– Ja wam, poruczniku, także muszę dziękować. Podsuwacie mi ładny kawałek roboty. Bez waszego dociekliwego dochodzenia przestępcom gospodarczym być może udałoby się ujść sprawiedliwości albo jeszcze długo buszować bezkarnie.
– Jeszcze raz dziękuję. Jak mówiłem, jutro będę u Stefanowicza i u dyrektora Kapalewskiego na Śniadeckich.
Za pięć dwunasta
Drogeria była malutka. Porucznik Andrzej Ciesielski nie od razu trafił, minął sklep nie zauważając go. Towarów w drogerii było stosunkowo niewiele, a na wystawie znajdowały się zaledwie dwie czy trzy buteleczki z wodą kolońską i parę słoików z kremami.
Właściciel drogerii, Roman Stefanowicz, był mężczyzną w wieku około sześćdziesięciu pięciu lat. Poorana bruzdami twarz zachowała taką opaleniznę, jakiej ludzie nabywają przez wieloletnie przebywanie na słońcu. Nic dziwnego, ten starszy dzisiaj człowiek był przed wojną znanym sportowcem. Włosy miał siwe, niezbyt posłuszne grzebieniowi, masywny nos, duże rogowe okulary.
– Czym mogę panu służyć? – zapytał. W drogerii poza nim nie było nikogo.
Oficer pokazał legitymację.
– O, kontrola – uśmiechnął się drogista. – Już dawno jej nie było. Co pana interesuje? Książka zakupów, księga materiałowa? Kopiał z wystawionymi przeze mnie rachunkami? Uprawnienia?
– Nie, nie! – gorąco protestował Ciesielski. – Chciałbym z panem po prostu spokojnie porozmawiać. Pan major Liskiewicz z naszego „gospodarczego” polecił mi pana jako wyjątkowo solidnego i uczciwego kupca. Chciałbym zasięgnąć pana opinii, a może rady?
– O! – mile zdziwił się właściciel sklepu. – Pochwała z ust milicji to bardzo wiele. Pozwoli pan, przepraszam, nie wiem jaka ranga?
– Porucznik.
– Pozwoli pan, poruczniku, że zatelefonuję do żony. Mieszkamy w tym samym domu. Na pierwszym piętrze. Przyjdzie mnie zastąpić. A my byśmy poszli do mnie na górę i tam porozmawiali. Przyznaję, że pan mnie zaintrygował. Były czasy, kiedy najrozmaitsze kontrole nje wychodziły z mojego sklepu. Nikt nie mógł uwierzyć, że nie robię majątku, nie mam nawet samochodu i zarabiam zaledwie na średnie utrzymanie. Ale nigdy nie proszono mnie o radę.
– Tak dobry punkt i pan narzeka?
– Nie narzekam. Stwierdzam po prostu fakt. Punkt dobry, ale w sklepie pusto. Brakuje towaru. Państwowe wytwórnie pracując całą mocą z trudem zaspokajają potrzeby stale rosnącego eksportu i sklepów państwowych. Dla nas, prywaciarzy, prawie nic w hurtowniach nie ma. Różne prywatne firmy nieraz produkują taki towar, że lepiej go nie kupować. Wiem dobrze, że na jednej beczce gliceryny niewiadomego pochodzenia, czyli po prostu kradzionej, można zarobić dwieście tysięcy.
– Albo co najmniej pięć lat – dodał porucznik.
– Właśnie – przytaknął Stefanowicz – więc ja zadowalam się tym, co mam. W większości sam wyrabiam różne kremy i mleczka kosmetyczne. Mam stałą klientelę, która od lat u mnie kupuje.
Weszła pani Stefanowiczowa i po krótkiej rozmowie z mężem obiecała, że posiedzi w sklepie, ale nie dłużej niż godzinę. Oficer zapewniał, że zajmie właścicielowi drogerii najwyżej połowę tego czasu. Wyszli na ulicę. Dom był narożny i brama znajdowała się za rogiem. Weszli na pierwsze piętro. Pan Stefanowicz wprowadził porucznika do dużego gabinetu umeblowanego solidnymi dębowymi meblami, pamiętającymi na pewno czasy sprzed pierwszej wojny światowej.
– Może zrobić kawę – zaproponował gościnny gospodarz – a może kieliszeczek czegoś mocniejszego? Koniak albo dobra domowa nalewka z czarnej porzeczki?
– Dziękuję, jestem na służbie. Poza tym nie traćmy czasu. Małżonka będzie się niecierpliwiła.
– Słucham, czym mogę panu służyć?
– Prowadzę śledztwo w sprawie o morderstwo… naturalnie, to, co mówię, musi pozostać ścisłą tajemnicą.
– Może pan na mnie polegać.
– Mamy podstawy, by sądzić, że popełniona zbrodnia ma dość ścisły związek z zeosilem.
– Z zeosilem? – zdziwił się drogista. – Półproduktem do wyrobu pudrów i kremów?
– Tak. Właśnie dlatego chciałem pana prosić o informacje dotyczące zeosilu. Pan go używa do swojej produkcji?