– A co z Ireną Stojanowską?
– Nie zgłosiła się do tej pory.
Natomiast w aktach sprawy pojawiły się dwa nowe dokumenty. Pierwszy omawiał wyniki sekcji zwłok. Stwierdzał on, że Zygmunt Stój ano wski był człowiekiem przeciętnie zdrowym; śmierć nastąpiła od uderzenia tępym narzędziem, które zdruzgotało czaszkę i uszkodziło mózg.
Drugim dokumentem była ekspertyza przysłana z Zakładu Kryminalistyki. Znaleziony w miejscu zbrodni dwukilowy odważnik nosił ślady włosów i krwi ludzkiej. Poza tym był zardzewiały. Prawdopodobnie przechowywano go w jakimś wilgotnym pomieszczeniu. Na odważniku znaleziono mikroślady białawego proszku, najprawdopodobniej pudru kosmetycznego. Niestety, ze względu na zbyt nikłą ilość śladów, nie można było przeprowadzić bardziej dokładnych badań tej substancji.
Porucznik dwukrotnie przeczytał wynik ekspertyzy, – znany już Szymankowi, i zauważył:
– Że włosy i krew z głowy Stojanowskiego, wiedziałem o tym i bez mędrców z Alej Ujazdowskich. A ten puder nie ma żadnego znaczenia. I tyś się rano dziwił, że mam niewyraźną minę? Miałem się cieszyć z tej cholernej sprawy?
– Jednak widzę nikłe światełko – pocieszył go podporucznik.
– Te groźby Stojanowskiej? Nie ulega wątpliwości, że to mężczyzna zabił.
– Mężczyzna, ale może napuszczony przez kochaną żoneczkę?
– Pójdziemy tym śladem – przytaknął Andrzej Ciesielski.
W małym domku w Wiązowej
Nazajutrz porucznik Andrzej Ciesielski od rana denerwował się na swojego podwładnego i przyjaciela, Antoniego Szymanka. Minęło pół godziny od rozpoczęcia pracy, minęła nawet dziewiąta, a młody człowiek nie zjawił się w Pałacu Mostowskich.
„Znowu zaspał – podejrzewał oficer. – Już ja mu dam, jak tylko przyjdzie. Dłużej nie będę tego tolerował i jeszcze go wyłgiwał przed „starym”. Niech go raz pułkownik przyłapie na spóźnieniu i zaprosi na rozmowę do swojego gabinetu, a nasz Antoś od razu nauczy się punktualności”. Tak rozmyślając i złoszcząc się na kolegę, Ciesielski chyba po raz setny odczytywał treść kilku kartek znajdujących się w brązowej teczce z napisem „Zabójstwo na ulicy Wilczej”. A im dłużej czytał, tym mniej widział szans na znalezienie mordercy. Wreszcie zatelefonował do sekretarki zwierzchnika i zapytał, czy pułkownik Niemiroch jest skłonny poświęcić mu parę minut rozmowy. Otrzymawszy pozwolenie, Andrzej wziął akta sprawy i pomaszerował do „starego”.
U pułkownika był właśnie major Wyderko, więc sekretarka, panna Krysia, poleciła porucznikowi zaczekać.
– Nie wie pani, co się dzieje z Szymankiem? – zapytał. – Może pułkownik gdzieś go wysłał? Do tej pory Antek nie zjawił się w naszym pokoju. A jest mi bardzo potrzebny. Czekam na niego i czekam.
– Podporucznik Szymanek brał wczoraj delegację do Wiązownej – wyjaśniła sekretarka. – Wiem dobrze, bo sama mu ją wystawiałam. Mówił, że pojedzie tam prosto z domu. Proponowałam mu jeden z naszych wozów, ale śmiał się, że ma zbyt niską szarżę i woli jechać autobusem, bo służbowe auto mogą mu sprzątnąć sprzed nosa jakieś wyższe rangi.
– Ja przez tę sprawę zupełnie zgłupieję – roześmiał się Ciesielski. – Przecież sam przykazywałem Szymankowi, żeby jechał do Wiązownej przesłuchać rodziców zabitego. Jak mogłem o tym zapomnieć?
W tej chwili drzwi gabinetu pułkownika otworzyły się, wyszedł major Wyderko i powiedział do kolegi:
– Możecie wejść.
– No, co tam nowego? – spytał pułkownik Niemiroch.
– Ciężko idzie – szczerze przyznał porucznik. – Nie bardzo wiem, co dalej robić.
– Nie ma żadnych poszlak? Nikt nie widział mordercy?
– Tylko ta Bolecka, ale pułkownik już wie, bo jej zeznanie było w aktach, kiedy przejąłem sprawę. Poza tym nikt nic nie widział.
– Nie macie żadnych podejrzeń?
– Niby mam. Zarówno dozorca domu, jak i sąsiedzi zeznali, że w małżeństwie Stojanowskich sprawy nie układały się zbyt dobrze. Często dochodziło do kłótni, a nawet ordynarnych awantur. Żona groziła mężowi, że go zabije.
– No i co?
– Nie możemy odnaleźć Stojanowskiej. Jest podobno na wczasach, gdzieś w Bieszczadach. Ogłaszaliśmy przez radio i w telewizji, ale się nie zgłosiła. Mieszkanie opieczętowałem. Nie znaleziono w nim nic ciekawego.
– A co myślicie o tych groźbach?
– Nie bardzo chcę w nie wierzyć. Mało to rzeczy ludzie wygadują w czasie kłótni? Podobno Zygmunt Stojanowski nie chciał dać żonie rozwodu, ale to nie te czasy, żeby odzyskiwać wolność za pomocą dwukilowego odważnika. Nie chciał dać rozwodu? Ludzie obywają się bez takiego papierka. Sam znam kilka par mieszkających razem bez wyroku sądowego. Nawet dzieci mają. A po latach w końcu albo druga strona ustąpi, albo sąd dla dobra tych dzieci rozwiąże poprzednie małżeństwo. Irena Stojanowska pochodzi z Targówka, z rodziny – delikatnie mówiąc – takiej, która nigdy zbytnio nie szanowała kodeksów. Zarówno tego rodzinnego, jak i karnego. Nie podejmowałaby ryzyka zbrodni tylko dlatego, że jej mąż obrzydł i znalazła sobie innego. – Pułkownik nie przerywał podwładnemu. – Naturalnie, ta poszlaka jest poważna. Sprawę pod tym kątem zbadamy najdokładniej. Ale mój nos mi mówi, że daleko nie zajdziemy.
– Kierujcie się, poruczniku, nie nosem, ale dowodami śledztwa. Tak będzie lepiej, i dla sprawy, i dla nas.
– Stojanowskiego nie zabito dla kaprysu czy też przez omyłkę. Nie zrobił tego także szaleniec. Gdybym mógł znaleźć powód tej zbrodni…
– Szukajcie.
– Dlatego tak sprawdzam wszelkie poszlaki przeciwko Irenie Stojanowskiej, chociaż w jej udział w morderstwie nie mogę uwierzyć.
– Zbadajcie przeszłość tego człowieka. Nawet stosunkowo odległą przeszłość. A także przeszłość i obecne kontakty jego żony. Nie można z góry zakładać, że jest niewinna. Logicznie myśląc, na pewno nie ryzykowałaby zbrodni, aby się uwolnić od nie kochanego męża. Ale mogło być inaczej. Mogła się powodować emocjami.
– Tak jest, panie pułkowniku. Zbadamy wszystko.
– A co robi Szymanek?
– Posłałem go do Wiązownej, aby porozmawiał z rodzicami Zygmunta Stojanowskiego.
– To bardzo dobrze – pochwalił Niemiroch. – Jeżeli będziecie mieli coś nowego, proszę natychmiast mnie zawiadomić.
Podporucznik Antoni Szymanek jak zwykle zaspał. Postawienie budzika na stole, poza zasięgiem ręki, niewiele pomogło. Kiedy młody człowiek na dobre otworzył oczy, z przerażeniem stwierdził, że dochodzi dziewiąta. Ubrał się jak do pożaru i wybiegł na ulicę. Nie próbował nawet jechać na dworzec autobusowy. Uznał to za zbyt wielką stratę czasu. Wskoczył w autobus, dojechał nim do Placu na Rozdrożu, tam wysiadł i zszedł na Trasę Łazienkowską. Miał szczęście – prawie w biegu wsiadł do ruszającego autobusu „182”. Dojechał nim do skrzyżowania Ostrobramskiej z Grochowską. Tutaj znowu się przesiadł, tym razem w pośpieszny „P” i dojechał do stacji benzynowej „Agip”. Jak zwykle, tankowało tu wiele samochodów osobowych. A żaden kierowca nie odmówi oficerowi w mundurze milicji, proszącemu o podrzucenie go do Wiązownej „w pilnej sprawie służbowej”.
Dziękując uprzejmemu właścicielowi wiśniowego fiata i wysiadając w centralnym punkcie osady, to jest przed restauracją, Szymanek spojrzał na zegarek. Było już dobrze po dziesiątej. „No – pomyślał sobie – dałby mi Andrzej bobu, żeby wiedział, o której się tu przywlokłem. Dałby! Całe szczęście, że się o tym nigdy nie dowie”.
Okazało się jednak, że podporucznik wysiadł za daleko. Trzeba było zatrzymać samochód nie przed restauracją, a co najmniej pół kilometra bliżej, przy szosie odchodzącej w lewo. Właśnie tam, i to jeszcze o kilometr marszu, znajdowała się mała posiadłość pana Karola Stojanowskiego. W głębi ogrodu stał schludny, acz niewielki domeczek. Najwyżej pokój z kuchnią. Ścieżka prowadząca od ulicy cała była po bokach wysadzana krzewami i kwiatami. Róże, malwy, dalie i astry. Na prawo i na lewo od ścieżki rosły drzewa owocowe. Młode, ale już obwieszone owocami. Jabłonie, morele, grusze i śliwy. Jeśli właściciel tego małego gospodarstwa był takim dobrym motorniczym, jak ogrodnikiem, Miejskie Zakłady Komunikacyjne straciły doskonałego fachowca.