Oboje państwo Stojanowscy czekali na oficera milicji. Byli bardzo przybici nieszczęściem, jakie ich dotknęło. Taką cichą, ale najgorszą rozpaczą. Bez łez, bez wybuchów płaczu.
– Kiedy milicja zawiadomiła nas o tym nieszczęściu – powiedział Karol Stojanowski – natychmiast pojechałem na Wilczą: Chciałem się czegoś dowiedzieć. Znalazłem mieszkanie opieczętowane. Tylko dozorca, pan Rotocki, powiedział mi, że syn został zabity, kiedy wysiadał z samochodu. Jak to się stało? Dlaczego?
– Na razie niewiele wiemy i sami szukamy – przyznał szczerze podporucznik. – Ustaliliśmy tylko to, co i państwo wiecie. Nie mamy żadnych poszlak. Może państwo kogoś podejrzewają?
– Nikogo.
– Czy syn miał jakichś wrogów?
– Zygmunt? – zdziwiła się pani Stojanowska. – Taki dobry i uczynny człowiek? Własną koszulę by drugiemu oddał… Od dziecka był taki. Mieliśmy trójkę dzieci. Zygmunt był najmłodszy. Staraliśmy się kochać wszyst kie dzieci jednakowo. Ale tamci dorastali, szli w świat, na swoje. Zygmunt został z nami. Dla nas pozostał najdroższym dzieckiem… Marysia daleko, we Francji. Maciej w Zabrzu. Dzwoniliśmy wczoraj do niego. Odpowiedział, że w tej chwili nie może przyjechać, bo tam jakąś wieżę w kopalni montują, ale synowa będzie u nas jutro rano.
– Kiedy państwo widzieli Zygmunta?
– Przyjechał do nas jak zwykle w niedzielę. Tak około dziesiątej. Spędził z nami cały dzień i dopiero wieczorem wrócił do Warszawy. Zajmował się ogródkiem. Bardzo lubił tę robotę. Śmiał się, że musi zarobić na owoce, które mu dajemy…
– Nie zauważyliście państwo, czy był zdenerwowany lub przygnębiony? – Nie okazywał złego humoru? Złości?
– Nie. Był zupełnie normalny. Zachowywał się jak zwykle. Zresztą Zygmunt nie należał do tych, po których wszystko można poznać. Nawet jeśli go coś gnębiło, tłumił to w sobie i na zewnątrz nic nie ujawniał. Wspominał wprawdzie, że w pracy ostatnio mu nie idzie, ma jakieś trudności z wykonaniem planu. Ale nie wydawało mi się – tłumaczył ojciec zabitego – żeby to mogło być dla niego powodem do specjalnego zdenerwowania.
– A co się dzieje z Ireną? – zapytała pani Stojanowska. – Zygmunt, kiedy tu był, ani słowa nie pisnął o żonie, a my nie chcieliśmy pytać.
– Podobno wyjechała w Bieszczady na wczasy – informował podporucznik – i dotychczas nie wróciła. Widocznie nie słucha radia i nie ogląda telewizji, bo wzywaliśmy ją dwukrotnie do natychmiastowego powrotu.
– Myśmy także nie zwrócili na to uwagi – zauważył pan Karol – chociaż na ogół słuchamy radia.
– W małżeństwie waszego syna ostatnio nie wszystko się układało jak należy? Prawda? – Podporucznik czekał na potwierdzenie.
Pani Eufemia Stojanowska westchnęła.
– Nawet bardzo źle tam było – przytaknął pan Karol.
– Irena nie jest złą dziewczyną – pani Eufemia próbowała bronić synowej – tylko trochę brakuje jej, jak to się mówi, „kindersztuby” i jest za porywacza. Nie umie zapanować nad sobą. Ale Zygmunt także nie był bez winy. Ciągle ją usiłował poprawiać i wychowywać. Powtórzyła się historia z „Pigmaliona” Bernarda Shawa. Wiedział przecież, z kim się żeni. Dziewczyna młoda, ciekawa życia, chciałaby się trochę zabawić. A on po pracy zawsze był zmęczony i najbardziej lubił siedzieć w domu. W takiej sytuacji łatwo o konflikty, tym bardziej jeżeli kobieta jest wybitnie przystojna i nietrudno jej znaleźć innych wielbicieli. Najgorzej, że nie mieli dzieci.
– Od tego się wszystko zaczęło – potwierdził Stojanowski.
– Coś w dziesięć miesięcy po ślubie Irena poroniła. Zygmunt ją posądzał, że to naumyślnie… Lekarz stwierdził konflikt krwi i synowa nie chciała ryzykować drugiej ciąży. To było główną przyczyną późniejszych, coraz bardziej nasilających się niesnasek. W końcu ona zażądała rozwodu. Zygmunt niewątpliwie kochał ją nadal, ale myślę, że bardziej przez upór niż z miłości nie chciał jej dać tej upragnionej wolności. Ot, i cała historia. Nie udało mu się z tym małżeństwem, po co ciągnąć razem życie, które staje się z każdym dniem dla obojga coraz większym koszmarem? Dzieci nie mieli, nikomu by się krzywda nie stała. Syn był jeszcze młody… Dopiero trzydzieści siedem lat. Jeszcze przed nim szmat czasu. Mógł znaleźć kobietę bardziej nadającą się na jego żonę niż Irena.
– Ona kogoś miała?
– Nie wiem. Zygmunt nam się nie zwierzał, a jej przecież nie pytałam. O tym, że Irena wyjeżdża na wczasy, ani słówkiem nie wspomniał. Ona także, kiedy przyjechała do nas ostatnio, nic o tym nie mówiła. Byłam bardzo zdziwiona tą wizytą, bo od przeszło roku nigdy się tu nie zjawiała.
– To dziwne. Przecież kiedy syn był u państwa, żona już bawiła na wczasach.
– Ależ nie – zaprotestowała pani Eufemia Stojanowska – Zygmunt był w niedzielę, a Irena przyjechała w poniedziałek.
– Na drugi dzień po Zygmuncie?
– Tak. – Stojanowska nie mogła zrozumieć, czemu ten młody człowiek w mundurze oficera zrobił taką zdziwioną minę. – Irena przyjechała do nas w poniedziałek, tak około dwunastej godziny. Mówiła, że znowu doszło pomiędzy nimi do awantury i Zygmunt znowu ją uderzył.
– Pani w to uwierzyła?
– Tam sprawy zaszły tak daleko, że niczemu już się nie dziwiłam. Sam Zygmunt kiedyś nam się tłumaczył, że tak się zdenerwował podczas kłótni, iż nie zdołał zapanować nad sobą i uderzył żonę w twarz. To było przed półtora rokiem. Wtedy jeszcze nie wspominało się o rozwodzie. Syn Irenę przeprosił i przez pewien czas było między nimi dobrze.
– A w poniedziałek? Czego pani Irena chciała od państwa? Chyba nie przyjechała z towarzyską wizytą?
– Och, Irena była bardzo miła. Kiedy chciała, umiała być taką, że lepszej i ze świecą się nie znajdzie. Przywiozła mi pudełko czekoladek, mam je jeszcze w domu, a Karolowi dwie paczki zagranicznych papierosów.
– Morrisy – pan Karol wyciągnął napoczęte pudełko w stronę podporucznika.
– Dziękuję, nie palę.
– Irena powiedziała, że nas zawsze lubiła i darzyła szacunkiem i jej stosunek do nas się nie zmieni, ale dłużej nie może żyć z Zygmuntem pod jednym dachem. Prosiła nas, abyśmy porozmawiali z synem. Żeby się wreszcie zgodził na rozwód.
– A państwo? Co jej odpowiedzieliście?
– Potwierdziliśmy tylko, że my również uważamy rozwód za najlepsze wyjście z sytuacji i że już nieraz mówiliśmy o tym z Zygmuntem. Bez żadnego rezultatu zresztą.
– Obiecałem jej – dodał pan Karol – że spróbuję synowi przetłumaczyć, ale zaznaczyłem, iż wątpię w skuteczność moich słów, bo Zygmunt uparty od dziecka. Niekiedy sięgałem i po pasek, ale to też nic nie pomogło.
– Ona nam powiedziała – przypomniała sobie pani Stojanowska – że jeżeli Zygmunt zgodzi się na rozwód, zostawi mu wszystko, co od niego dostała, natychmiast się wyprowadzi i zapłaci mu sto tysięcy złotych.
– Sto tysięcy! – podporucznik aż gwizdnął.
– Wyraźnie powiedziała: sto tysięcy.
– Taka bogata?
– Ostatnio dobrze zarabiała. Była kelnerką w eleganckich lokalach. Ale na pewno nie ma aż takiej sumy. Sądzę, że tak rzucała słowami, żeby Zygmunt zmiękł.