Выбрать главу

– Znam osoby, które co drugie zdanie mówią: „Ja się I zabiję” i nikt tego nie traktuje poważnie. Nawet one I same.

– Trzeci fakt zaliczam nie do poszlak, a do dowodów. I Irena nie wyjechała na wczasy w Bieszczady. A przynajmniej nie wyjechała w sobotę, na trzy dni przed śmiercią I męża. W przeddzień zbrodni była u jego rodziców w Wiązownej.

– To świadczy – porucznik Ciesielski był ostrożny I w formułowaniu zarzutów – że coś ukrywała przed I mężem, ale wcale nie znaczy, że go zabiła czy też namówiła do morderstwa osobę trzecią.

– Wszystko to razem wzięte do kupy wyraźnie wskazuje na Irenę Stojanowską jako co najmniej organizatorkę i wspólniczkę zbrodni! Rozesłałbym za nią listy gończe. A po jej odnalezieniu natychmiast bym ją zamknął.

– Prokurator prowadzący razem z nami śledztwo nigdy się na to nie zgodzi, już nie mówiąc o pułkowniku Niemirochu, a i ja sam jestem przeciwny takim krokom.

– Rób, co chcesz. Jesteś moim zwierzchnikiem. – Podporucznik poczuł się nieco urażony.

– Odwaliłeś kawał dobrej roboty – Ciesielski starał się udobruchać przyjaciela – i przyznaję, że poszlaki poważ – I nie się zagęściły. Dotychczas szukaliśmy Ireny Stojanowskiej przez radio i telewizję. Teraz spróbujemy ją odnaleźć przy pomocy aparatu milicji. Ale bez tak drastycznych środków jak list gończy i zatrzymanie czy też transport pod konwojem do Warszawy. Nie ucieknie nam na pewno.

– Może już uciekła? Za granicę?

– Sprawdzimy i to. Zajmiesz się tym jutro rano.

– Dobrze szefie, rozkaz przyjęty. – I podporucznik; wysunąwszy szufladę swojego biurka, zaczął do niej chować wszystko, co się znajdowało na wierzchu.

– Co robisz? – zdziwił się Ciesielski.

– Po prostu kończę pracę. Nie mam zamiaru nocować w tej budzie.

– Andrzej spojrzał na zegarek. – Masz jeszcze dziesięć minut.

– Zanim uporządkuję papiery i umyję ręce, będzie akurat czwarta.

– Polacy są najbardziej punktualnym narodem świata

– mruknął Ciesielski. – Nikt tak punktualnie, co do sekundy, nie kończy pracy jak my. A pewien podporucznik bije pod tym względem wszelkie rekordy.

– Nie zapominaj, mój kochany – odgryzł się Szymanek – że już od siódmej rano byłem w Wiązownej. No, ale tego to mój gorliwy zwierzchnik nie raczył zauważyć.

– O, umiesz się rozdwajać! To cenna sztuka! No, No. Więc od świtu, powiadasz, byłeś w Wiązownej? A około dziesiątej, kiedy jechałem do Komendy Głównej MO, widziałem ciebie na Placu na Rozdrożu.

Antek zrobił tak głupią minę, że Ciesielski w głos się roześmiał. Za przykładem przyjaciela zaczął chować akta do biurka.

– Jutro rano – powiedział – pojadę do „smarówki” na Targówku. Może znajdę tam któregoś z tych przyjaciół Stojanowskiego, o którym wspominali jego rodzice.

Trzy białe widma

Chłodne i deszczowe dni września nagle odmieniły się jakby na skinienie zaczarowanej różdżki. Znikły gdzieś chmury, zaczęło prażyć słońce. Najwidoczniej przypomniało sobie, że lato jeszcze się nie skończyło. Dlatego porucznik Andrzej Ciesielski, wybierając się na Targówek do spółdzielni pracy „Pomoc Budowlanym”, zrezygnował z opiętego i ciepłego munduru. Włożył dżinsy, koszulę w brązowo-białą kratkę i lekki sweterek. Nie wyglądał w tym stroju na przedstawiciela władzy, ani na swoje bądź co bądź dwadzieścia osiem lat. Ale tym się młody człowiek nie przejmował, przecież nie jechał na ulicę Księcia Ziemowita po to, aby; kogoś oficjalnie przesłuchiwać, ale po prostu dla „zasięgnięcia języka”.

porucznik nie znał za dobrze tej części Warszawy, toteż na wszelki wypadek wysiadł już na przystanku autobusowym przy ulicy Radzymińskiej, przy przejeździe kolejowym. Przeszedł pod wiaduktem i skręcił na prawo w ulicę Naczelnikowską. Drogowskazem była raui widoczna z daleka wieżyczka niewielkiego kościoła, o którym wiedział, że znajduje się na ulicy Księcia Ziemowita. Trafił więc bezbłędnie, chociaż nie od razu znalazł nazwę tej głównej arterii Targówka Fabrycznego.

Dalej poszło łatwo. Po minięciu kilku małych uliczek; przecinających Księcia Ziemowita zobaczył cementowy, biały parkan i mały budyneczek portierni z umieszczoną na nim tablicą:

POMOC BUDOWLANYM Spółdzielnia Pracy

Portiernia – jak portiernia. Z lewej strony była brama, w tej chwili szeroko otwarta, obok niej wąskie przejście dla pieszych, za szybą siedział pracownik spółdzielni. W głębi podwórza porucznik dostrzegł ciężarowy samochód. Kilku robotników ładowało nań plastykowe worki z czymś białym, podobnym do mąki. Obok stał młodyj człowiek, który na trzymanej w lewej ręce karcie notować ilość ładunków umieszczanych na platformie stara.

– Pan do kogo? – zapytał portier.

– Chciałem się widzieć z panem Malinowskim – wyjaśnił oficer milicji, nie legitymując się jednak pracownikowi spółdzielni.

– Nie ma go tutaj.

– A inżynier Kowalski?

– Nie znam.

– Z kim ze spółdzielni mógłbym porozmawiać? Chciałbym uzyskać trochę informacji.

– Ja tam nie wiem. Pracuję tu dopiero od dwóch tygodni. Niech się pan zapyta lepiej Wiśniewskiego.

– Kogo?

– Magazyniera Wiśniewskiego. Ten przy samochodzie – dodał portier.

Oficer milicji wszedł do środka i z zainteresowaniem rozejrzał się dookoła. Nie był zbyt zbudowany panującym tutaj ładem. Wszędzie walały się jakieś beczki, a wielkie zbiorniki, najprawdopodobniej mieszalniki, pordzewiałe i zapewne już zużyte, tarasowały i tak niewielką przestrzeń. Jak się bowiem porucznik zorientował na pierwszy rzut oka, spółdzielnia rozporządzała wąskim pasem gruntu ciągnącym się od ulicy Księcia Ziemowita aż do torów kolejowych, po których właśnie z łoskotem przejeżdżał pociąg towarowy. Po bokach placu ciągnęły się jakieś szopy i wiaty kryte dachem z papy, a w głębi stała dość spora hala z czerwonej cegły. Na pewno wzniesiona wiele lat przed wojną. Plastykowe wory z białym proszkiem nie były umieszczone nawet pod wiatą, lecz tworzyły duży, bezładny stos na samym środku placu. Odnosiło się wrażenie, że leżały tam od momentu, kiedy je tutaj samochody przywiozły i zwaliły, gdzie popadło.

Podwórze było niegdyś brukowane. Ale ten bruk, rozjeżdżany setkami kół ciężarówek czy wozów konnych, dzisiaj przedstawiał smętny obraz. W zagłębieniach stały kałuże wody po wczorajszym deszczu. Jedna z tych kałuż obejmowała swoim zasięgiem dolne warstwy plastyko wych worków. Wszystkie te zaniedbania nie najlepiej świadczyły o gospodarności spółdzielni i wyraźnie wskazywały na to, że jej władze zwierzchnie lub choćby dzielnicowi milicjanci rzadko zaglądają na to podwórko. Omijając kałuże i starając się nie wpakować nogi w jakąś dziurę, Andrzej Ciesielski dotarł do ciężarówki, okrążył ją i podszedł do magazyniera.

– Przepraszam pana – starał się zwrócić uwagę Wiśniewskiego.

– Pan do mnie? – magazynier oderwał się od liczenia worków.

W tej chwili przechodzący koło nich z pięćdziesięciokilowym workiem na plecach robotnik pośliznął się. Zaklął pod nosem i chwytając równowagę puścił worek. Ten upadł płasko na ziemię i pękł z hukiem. Ogromny tuman białego pyłu natychmiast zakrył wszystko dookoła. Dopiero po chwili, krztusząc się i kichając, wybiegły z tego obłoku trzy białe widma. Nikt by nie rozpoznał, które z nich jest oficerem milicji, które magazynierem Wiśniewskim, a które pechowym robotnikiem.

Dwaj ładowacze stojący na przyczepie samochodu – do nich chmura pyłu nie dotarła – mało z wozu nie spadli, tak się zanosili od śmiechu. Również inni robotnicy pracujący przy załadunku czy znajdujący się w pobliżu nie mogli pohamować wesołości. A trzy białe widma przecierając oczy i wypluwając z ust wciskający się wszędzie proszek, biegły do portierni. Tam dopiero zaczęło się mycie rąk, twarzy i włosów oraz czyszczenie ubrania.