Выбрать главу

– No? – ponaglił.

Moreno odstawiła szklankę.

– Pokazujesz tylko swoje dobre strony. Jak na jakiejś cholernej wystawie. Na tym nie można budować. Dopóki nie otworzysz szafy i nie wyciągniesz trupa, nie dostaniesz z mojej przyszłości nawet małego palca.

Odchylił się i zastanowił.

– Lubię piłkę nożną. Przynajmniej dwa mecze na żywo w roku i jeden tygodniowo w telewizji.

– Zniosę to – oświadczyła Moreno. – Jeśli nie będę musiała oglądać razem z tobą.

– Nie będziesz mogła oglądać razem ze mną. Poza meczami też czasami chcę mieć spokój. Chcę posłuchać Dylana, Toma Waitsa czy Roberta Wyatta i nie lubię, jak ktoś wtedy przychodzi, żeby ze mną porozmawiać, i ścisza mi muzykę.

Skinęła głową, przyjmując do wiadomości.

– Często zabieram pracę do domu – ciągnął. – Niektórych rzeczy po prostu nie mogę zostawić. Właściwie to strasznie męczące, zastanawiałem się, czy się nie zapisać na jogę i medytacje, żeby nad tym zapanować. Fatalnie śpię, kiedy mam niezałatwione sprawy.

– Moglibyśmy chodzić razem, też by mi się przydało.

– Nie, jeśli szybko będziemy mieli dzieci – zmartwił się Mikael. – Jedno z nas będzie musiało zostawać w domu, żeby się nimi zająć. Nie można ciągać niemowlaków na jogę. Nie jesteś przypadkiem głodna?

– Chcesz powiedzieć, że dzisiaj też będziemy jedli?

Mikael kiwnął głową.

– Jest tarta i sałatka. I wino.

– Nienawidzę wina. Poza tym jutro pracuję.

– Hm – uśmiechnął się Mikael. – Chyba mi się przypomina, że tarta jest ze szparagami. A gdzieś czytałem, że akurat szparagi są jedynym produktem, do którego nie pasuje żadne wino.

– Świetnie. Niech żyją szparagi.

Zasnęli wcześnie, nie kochali się, trochę tylko pobaraszkowali. Po kilku godzinach obudziła się i nie mogła z powrotem zasnąć. Leżąc w szerokim podwójnym łóżku, patrzyła na cienie przesuwające się po ścianach i po wysportowanym mężczyźnie przy jej boku. Było to trochę nierzeczywiste. Czy raczej całkowicie nierzeczywiste; księżyc wlewał strugę światła przez otwarte okno i cienkie zasłony i wydawało się, że ona i jej kochanek (chłopak? partner? facet?) pływają w jakiejś surrealistycznej kuwecie. Swobodnie, czekając na wywołanie.

Wywołanie do czego?

Jestem wolną kobietą, pomyślała. Należę do pierwszego w historii pokolenia wolnych kobiet. Mój los spoczywa w moich rękach.

Nie jestem za nikogo odpowiedzialna. Nie jestem skrępowana warunkami społecznymi. Nie mam zobowiązań.

Jestem kobietą, która może robić, co chce.

Właśnie teraz. Tutaj. Dzisiaj i jutro.

O tym też rozmawiali. Właśnie o tym. Wczoraj wieczorem i wcześniej. Jak on to ujął?

Jeśli człowiek za bardzo kocha swoją wolność, przez całe życie będzie obejmował zimny głaz. Coraz twardszy, coraz zimniejszy.

Zastanawiała się nad tym przez chwilę.

Brednie, doszła do wniosku. Przeczytał to na odwrocie kasety wideo albo na kartonie z mlekiem, za dużo słów. Jutro czas na parszywca Lampego-Leermanna.

Zdała sobie jednak sprawę – zanim udało jej się ponownie zasnąć tej nocy i zanim nowego dnia wzeszło słońce – że musi podjąć decyzję.

Miała pewnie cztery tygodnie do namysłu. Dwa z nim, dwa sama. Nie sądziła, żeby był skłonny dać jej więcej.

Pogłaskała go ostrożnie po muskularnych plecach, zastanawiając się, czy zna już odpowiedź.

Potem zasnęła.

9

Schronisko nie miało ani jednego wolnego łóżka. Po chwili rokowań dokwaterowano ją jednak do dwóch młodych Dunek, włóczących się po Europie pociągami, i pielęgniarki w średnim wieku, której nie udało się dostać dwójki z mężem.

Pielęgniarkę – porządnie przypieczoną po długim dniu na plaży – spotkała pod prysznicem, Dunki leżały na swoich łóżkach i pisały kartki. Obie miały walkmany na uszach i obie kiwnęły jej głową, nie zdejmując słuchawek.

Stłumiła chęć płaczu. Upchnęła swoje rzeczy w szafce, pościeliła chybotliwe łóżko polowe i wyszła do bufetu, żeby coś zjeść.

Po zjedzeniu trzech kanapek i jabłka oraz popiciu dużą coca-colą poczuła się nieco pewniej. Wyciągnęła niebieski notesik i przestudiowała zapiski. Rozważała przez chwilę, od czego najmądrzej będzie zacząć, a gdy się zdecydowała, wróciła do recepcji, żeby poprosić o pomoc. Dochodziła dopiero za piętnaście szósta, więc przy odrobinie szczęścia powinna zdążyć z wizytą jeszcze tego wieczoru.

Poszło nadspodziewanie dobrze. Obie dziewczyny w recepcji były naprawdę uczynne, a gdy dochodziła do przystanku, autobus akurat przyjechał i na nią czekał.

Usiadła na siedzeniu za kierowcą, nadal zastanawiając się, jak postąpić. Wyjęła notes z torebki, przypomniała sobie najważniejsze fakty, po czym schowała go z powrotem. Autobus ruszył, a ona wróciła myślami do spaceru w parku. I do listów, które dostała od ojca i które przeczytała z rosnącym zdumieniem. Wrażenie, że oderwano ją od rzeczywistości, owładnęło nią jak nagła zmora.

Arnold Maager. Jej tata.

Tata. Smakowała to stare słowo z nową treścią, próbując jednocześnie przywołać w pamięci jego chudą postać.

Nieco przygarbioną sylwetkę. Ciężką, wydłużoną głowę na cienkiej szyi. Skojarzenie z ptakiem. Ręce w kieszeniach spodni, głowa w ramionach, jakby marzł w samym środku lata. I dystans… dystans do córki, który cały czas zachowywał, jakby dotknięcie było czymś niebezpiecznym i zabronionym.

Przez ponad godzinę spacerowali po parku – obok siebie, z półmetrową przerwą. Przynajmniej półmetrową. Na początku szli, szli i szli. Chwilę trwało, nim zrozumiała, że już nie musi naciskać.

Nie musiała już pytać ani się dopominać. Zdecydował się opowiedzieć.

Opowiedzieć własnym rytmem. Własnymi słowami. Z przerwami i powtórzeniami. Nazwiska, których nie znała. Im więcej ujawniał, tym bardziej był spięty. Nic dziwnego.

Nie była to przyjemna historia, którą miał ubrać w słowa dla swojej córki.

Mocno nieprzyjemna.

Ale ją opowiedział.

Dzwony na niskim, pobielonym wapnem kościele wybiły za kwadrans siódmą, kiedy wysiadała na rynku w Lejnicach. Trzy głuche uderzenia, które na moment poderwały w górę stado gołębi sprzed jej nóg.

Okrążyła wyschniętą fontannę i zapytała w kiosku o drogę. Adres znalazła w książce telefonicznej w schronisku; okazało się, że to rzut kamieniem, kioskarka z zadyszką, pocąc się z gorąca, objaśniła drogę, pokazując w stronę portu. Łatwo znaleźć.

Podziękowała i poszła we wskazanym kierunku. Denckerstraat prosto w stronę morza – wąską ulicą ze starymi drewnianymi domami, które, pochylając się, czyniły ją jeszcze węższą. Potem Goopsweg w lewo jakieś pięćdziesiąt metrów. Dom przed apteką.

Na tych pięćdziesięciu metrach wydarzyły się dwie rzeczy.

Pierwszą był czarny kot, który wyszedł zza płotu i wolno przeciął ulicę przed jej nosem.

Drugą była dachówka, która z niewiadomego powodu spadła z dachu i uderzyła o ziemię trzy metry za nią. Nastąpiło to zaledwie kilka sekund po tym, jak kot zniknął między sztachetami przeciwległego płotu; kobieta, którą przed chwilą minęła, znalazła się jeszcze bliżej spadającej dachówki i krzyknęła, co właściwie bardziej ją przestraszyło niż dachówka. Przynajmniej na początku.

Przez dłuższą chwilę stała przed numerem dwudziestym szóstym, bijąc się z myślami. Czuła zapach morza dochodzący ze słabym wiatrem od brzegu. Z domieszką oliwy i oregano z pizzerii na rogu. Dom, przed którym stała, był niedużą dwupiętrową kamienicą czynszową z dwoma tylko wejściami. Typowa architektura lat siedemdziesiątych z wąskimi wbudowanymi balkonami od strony ulicy, może od podwórza też.