Выбрать главу

To mi się tylko śniło, pomyślała inspektor Ewa Moreno. Ale z jakiegoś powodu jest mi niedobrze.

Pięć minut później zostawiła za sobą zarówno Franza Lampego-Leermanna, jak i lejnicki komisariat policji.

Przynajmniej tego dnia.

Aspirant Vegesack przeżegnał się i zapukał do drzwi.

Nie był wcale religijny, ani trochę, a już na pewno nie był katolikiem, ale już raz to żegnanie się okazało się skuteczne – zasnął w samochodzie podczas nocnej obserwacji (przy czym obserwowany, pośrednik gangu kokainowego, skorzystał z okazji, żeby się wymknąć) i następnego dnia komisarz Vrommel wezwał go na dywanik. Z braku czegoś lepszego, stojąc pod drzwiami, przeżegnał się (dokładnie tak jak włoski bramkarz w zeszłotygodniowym meczu Champions League przed karnym, którego potem obronił) i ku jego ogromnemu zdumieniu poskutkowało. Vrommel potraktował go niemal jak człowieka.

Najbardziej prawdopodobna przyczyna – że jeszcze tej samej nocy udało się pośrednika złapać – Vegesacka nie przekonywała. Od tego dnia zawsze żegnał się przed drzwiami szefa.

Na pewno nie zaszkodzi, myślał.

Vrommel między szafkami na akta wykonywał krążenia tułowia. Robił je codziennie przynajmniej dziesięć minut, żeby utrzymać się w formie, i nie musiało go to odrywać od pracy. Doskonale mógł przy ćwiczeniach załatwiać sprawy służbowe.

– Siadajcie – powiedział, kiedy aspirant Vegesack zamknął za sobą drzwi.

Vegesack usiadł na krześle.

– Notujcie – polecił Vrommel.

Komendant był znany z lakoniczności, a skupienie uwagi na gimnastyce powodowało, że musiał swoje wypowiedzi jeszcze trochę ograniczyć.

– Po pierwsze – powiedział

– Po pierwsze? – powtórzył Vegesack.

– Skurczybyk Lampe-Leermann ma być przewieziony do aresztu w Emsbaden dziś wieczorem albo jutro. Zadzwonicie i załatwicie.

Vegesack zanotował.

– Po drugie. Trzeba spisać z taśmy przesłuchanie, żeby inspektor Moreno mogła podpisać. Wy spiszecie.

Vegesack zanotował.

– Do jutra do dwunastej. Taśmy leżą tutaj.

Pokazał głową na biurko. Vegesack wziął obie kasety i schował do kieszeni marynarki. Komendant zrobił krótką przerwę przed zmianą kierunku obrotów.

– Czy coś jeszcze? – zapytał Vegesack.

– To bym powiedział – odparł Vrommel.

Kiedy Vegesack wrócił do swojego pokoju – dzielił go zresztą z posterunkowymi Mojavicem i Heimem – rozważał, czy owej wymiany zdań nie wpisać do swojej czarnej książki. Tej, którą zaczął pisać pół roku temu i która miała być jego wielką zemstą na komisarzu Victorze Vrommlu. I która pozwalała mu wytrzymać w pracy.

Prawdziwa historia o komendancie policji w Lejnicach.

Napisał już ponad pięćdziesiąt stron, a tytuł, ku jakiemu skłaniał się w tej chwili, brzmiał: Skunks w mundurze.

Choć nie do końca porzucił Karzącą mękę sprawiedliwości czy Nerona naszych czasów.

Zajrzał do kalendarza, stwierdzając, że do urlopu zostało mu osiemnaście dni. Potem zadzwonił do Emsbaden i załatwił przewiezienie Lampego-Leermanna. Zajęło mu to pół godziny. Spojrzał na zegarek. Za piętnaście czwarta. Sięgnął po notes i długopis i włożył pierwszą kasetę do magnetofonu.

Jeśli dobrze pójdzie, będę gotowy o północy, pomyślał.

Kiedy opowiedziała do końca, uderzyło ją, że może powinna zachować to dla siebie.

Czy nawet bez tego „może”. Treść zeznania parszywca Lampego-Leermanna była takiego rodzaju, że nikt nie powinien być zmuszony się z nią zapoznawać. Czy się nią zajmować.

Zwłaszcza jeśli Lampe-Leermann blefował.

A oczywiście blefował. Inne wyjaśnienie było niedorzecznością.

Dlaczego więc opowiedziała Mikaelowi, zaraz jak tylko usiedli na werandzie portowej kawiarni? Dlaczego?

Nie znalazła żadnej zadowalającej odpowiedzi, zawahała się tylko przez krótką chwilę i ugryzła się w język.

– Aha? Ładne kwiatki – ocenił Mikael. – I co o tym sądzisz?

Potrząsnęła głową.

– Oczywisty wymysł, nic innego. Nie rozumiem tylko, co on spodziewa się na tym zyskać.

Mikael patrzył na nią w milczeniu, mieszając powoli w filiżance.

– A jeśli nie?

– Co nie?

– Jeśli to nie wymysł.

– To jest wymysł.

– Czyj?

– Nie rozumiem.

– Kto to wymyślił? Sam Lampe-Leermann czy ten dziennikarz?

Moreno zastanowiła się.

– Albo jeszcze ktoś inny. Zresztą nawet nie wiemy, czy ten dziennikarz naprawdę istnieje.

– Dopóki parszywiec nie wyśpiewa nazwiska?

– Właśnie – powiedziała Moreno. – A za darmo tego nie zrobi. Siedzieli przez chwilę w milczeniu. Mikael patrzył na nią nadal z lekko uniesionymi brwiami, ale udawała, że tego nie widzi.

– Hipotetycznie… – odezwał się.

Nie odpowiedziała. Wahał się przez kilka sekund.

– Przyjmijmy… czysto hipotetycznie, że nie blefuje. Co wtedy? Moreno spojrzała na niego złym wzrokiem, zaciskając pięści. Wzięła głęboki oddech.

– Wtedy… wtedy okazuje się, że któryś z moich bliskich współpracowników jest skurwysynem i gwałci dzieci.

– Nie tak głośno – zmitygował ją Mikael, rozglądając się ostrożnie wokół. Ale przy sąsiednich stolikach nikt nic chyba nie usłyszał. Moreno pochyliła się do przodu, mówiąc dalej nieco bardziej stonowanym głosem.

– Wtedy znajdujemy się w sytuacji, która jest tak cholernie obrzydliwa, że nie będę mogła spać po nocach. To chyba oczywiste?

Mikael kiwnął głową.

– Raczej tak. Ilu wchodzi w grę? Ewentualnych podejrzanych… nadal oczywiście czysto hipotetycznie.

Moreno zastanowiła się. Zmusiła się do zastanowienia.

– Zależy – odpowiedziała. – Zależy, kogo zaliczy się do kryminalnego, niektórzy pracują na styku wydziałów, posterunkowi w kilku jednocześnie. Powiedziałabym, że ośmiu, dziesięciu… nie więcej niż dwunastu.

– Tuzin?

– Góra, tak.

Mikael dopił filiżankę cappuccino i otarł pianę z kącików ust.

– Co masz zamiar zrobić? – zapytał.

Ewa Moreno nie odpowiedziała.

Nie było dobrej odpowiedzi.

11

Kiedy wrócili do Port Hagen i Czandali, była piąta. Na werandzie czekała na nich rudowłosa kobieta.

– Ojoj – mruknął Mikael. – Zupełnie zapomniałem.

Kobieta nazywała się Gabriella de Haan, kiedyś dziewczyna Mikaela, przyszła w związku z kotem. Ten z kolei wabił się Montezuma, była to ospała, ryża samica, około dziesięcioletnia. W oczach Moreno nie brakło podobieństw między obiema damami. Przeciwnie. Dopatrzyć się mogła niejednego już przy bardzo pobieżnej lustracji.

– Nie lubisz kotów? – zapytał Mikael, kiedy panna Haan oddaliła się po niecałych pięciu minutach.

– Owszem, nawet sama miałam kota kilka lat temu. Zaginął w tajemniczych okolicznościach. Ale ten tutaj…?

Pokazała głową na Montezumę, która wyciągnęła się na boku wstarym wypłowiałym hamaku i najwidoczniej czuła się jak u siebie w domu.

– Ten tutaj, tak – Mikael przez sekundę wyglądał na skruszonego, z czym było mu do twarzy. – Myślałem, że cię uprzedziłem. Będzie tu mieszkała kilka tygodni, bo Gabriella wyjeżdża do Hiszpanii. Nie bardzo mogłem odmówić, kupiliśmy ją, jak byliśmy razem, a po rozstaniu przypadła Gabrielli. Zresztą starej Montan dobrze zrobi morskie powietrze. Przez cały rok jest zamknięta w mieszkaniu… na pewno nie będzie nam przeszkadzać. Łagodna, że do rany przyłóż, nawet jeśli robi wrażenie trochę szorstkiej.