Выбрать главу

Vrommel wyjął długopis z czarnego przybornika.

– Mikaela, moja córka, skończyła w piątek osiemnaście lat. Tak jak zaplanowaliśmy, powiedzieliśmy jej, kto jest jej prawdziwym ojcem. Dzieci mają prawo się dowiedzieć… kiedy są odpowiednio dorosłe. Bez dwóch zdań.

Vrommel wcisnął długopis i zapisał coś w brulionie leżącym przed nim na biurku.

– Bez dwóch zdań – powtórzyła Sigrid Lijphart. – Mikaela natychmiast oświadczyła, że zamierza go odwiedzić, i następnego dnia… w sobotę… przyjechała tutaj, porannym pociągiem. To była jej decyzja, którą szanuję. Potem zaginęła.

– Zaginęła? – zapytał Vrommel.

– Zaginęła. Dzwoniłam do Sidonisu. Była tam, rozmawiała z nim mniej więcej od drugiej do wpół do piątej. Czyli po południu w sobotę. Potem już jej nie widziano.

Vrommel przeciągnął palcem wskazującym po wąsach.

– Hm, dziewczyny w tym wieku mogą przecież…

– Nonsens – przerwała Sigrid Lijphart. – Znam swoją córkę. Ona jest jak najdalsza od takich zachowań. Planowała zostać tu jedną noc, nie dłużej. Coś się stało, wiem, że coś jest nie w porządku. Domagam się, żebyście jej szukali… na Boga, raz się nie obijajcie! Moja córeczka zaginęła, znajdźcie ją, bo inaczej… bo inaczej…

Desperacja w jej głosie wezbrała nagle z otchłani, oceniła Moreno. Ledwie maskowana panika, która wypływała z najmakabryczniejszego z makabrycznych scenariuszy.

Matka, która nie może odnaleźć swojego dziecka. Co z tego, że dziecko ma osiemnaście lat. Co z tego, że minęło dopiero kilka dni. Moreno już miała się odezwać, ale przeszkodził jej komendant, który pstryknął długopisem i odchrząknął.

– Oczywiście, pani Lijphart. Oczywiście. Natychmiast to sprawdzimy. Proszę się tak nie martwić, tylko… jak to było? Czy rozmawiała pani także z nim, kiedy dzwoniła pani do Sidonisu? Mam na myśli jej ojca. Może powiedziała mu, jakie ma plany?

– Z Arnoldem? Czy z nim rozmawiałam?

– Tak. Bo przecież mówimy o Arnoldzie Maagerze?

– Sigrid Lijphart przez chwilę patrzyła w milczeniu w podłogę.

– Tak. Mówimy oczywiście o Arnoldzie. Nie, nie rozmawiałam z nim. Rozmawiałam z pielęgniarzem.

– Nie macie kontaktu?

– Nie.

– Żadnego?

– Żadnego.

– Rozumiem – powiedział Vrommel. – Gdzie pani będzie?

Widać było, że pani Lijphart nie zajęła się tym praktycznym problemem. Ściągnęła wargi, unosząc brwi.

– Kongershuus jeszcze jest?

Vrommel skinął głową.

– Zatrzymam się tam. Przynajmniej na jedną noc.

– Dobrze. Nie wie pani przypadkiem, gdzie miała nocować pani córka… skoro planowała zostać, jak pani twierdzi?

Sigrid Lijphart potrząsnęła przecząco głową. Vrommel wstał, dając znak, że rozmowa skończona.

– Znakomicie. Skontaktujemy się z panią, jak tylko czegoś się dowiemy.

– Dziś wieczorem?

– Dziś wieczorem lub jutro rano.

Sigrid Lijphart zawahała się przez chwilę. Potem, zaciskając zęby, kiwnęła głową i wyszła z lejnickiego komisariatu.

To nie moja sprawa, pomyślała inspektor Ewa Moreno. To absolutnie nie jest moja sprawa.

II

13

21 lipca 1983

– Jaki pomysł? – zapytała.

Nie odpowiedział. Objął ją tylko ramieniem i lekko do siebie przyciągnął. Poszli.

Z początku w stronę centrum, ale na wysokości wieży ciśnień zamiast pójść prosto, skręcił w Brüggerstraat. On prowadził, ona go słuchała. Jak zwykle, przyszło jej na myśl. Może miała nadzieję, że wejdą do jakiejś kawiarni przy Polderplejn albo Grote Marckt, ale nie. W ostatnim czasie – właściwie od dwóch miesięcy, kiedy mu powiedziała, jak z nią jest – unikał takich miejsc. Zauważyła to już wcześniej. Nawet go pytała, ale powiedział, że chce mieć ją tylko dla siebie.

Podobało jej się to i nie podobało. Lubiła oczywiście, jak pieścił ją latem na dworze po zmroku. Lubiła odwzajemniać pieszczoty, poruszać się na nim, opierając ręce na jego piersi, czując jego twardy członek głęboko w środku. Ale przyjemnie też było siedzieć w kawiarni. Palić, pić kawę i rozmawiać z ludźmi. Dobrze wyglądać i pozwalać im patrzeć. Może to dlatego, pomyślała. Może dlatego, że wiedział, jak ona się lubi pokazywać, skierował kroki w stronę Saar i boisk piłkarskich, a nie do centrum.

– Gdzie idziemy? – zapytała.

– Musimy trochę porozmawiać – odparł.

Doszli do tego parku za remizą strażacką, nie wiedziała, jak się nazywa. Może właśnie Park Strażacki. Trzymał teraz prawą rękę dość nisko na jej biodrze i domyślała się, że zaczyna być napalony. Minęło w sumie sporo czasu. Skręcił z nią do parku, usiedli na ławce, którą dość szczelnie zasłaniało kilka krzaków. Nie dostrzegła innych ludzi, ale wiedziała, że na drugim końcu, przy placu zabaw, powinny być jakieś pary. Sama baraszkowała tam kilka razy, ale nigdy z nim. Uśmiechnęła się lekko na tę myśl.

– Chcesz?

Wyciągnął ku niej butelkę, którą wyjął z torby przewieszonej przez ramię. Popiła łyk. Jakaś wódka. Była mocna i lekko piekła w gardle. Ale też słodka, smakowała czarną porzeczką lub czymś podobnym i przyjemnie rozgrzewała. Wypiła jeszcze jeden łyk i sięgnęła ręką do jego rozporka. Tak jak się spodziewała, był już twardy.

Kiedy skończył, dopił resztę wódki i wypalił kilka papierosów. Nie mówił za wiele, na ogół nie lubił potem gadać. Czuła, że jest dość mocno pijana, ale wciąż tkwiła w niej jakaś dziwna powaga, domyślała się, że ma to związek z Arnoldem Maagerem.

I z dzieckiem.

– Jaki miałeś pomysł? – przypomniała sobie.

Zgasił papierosa i splunął dwa razy na żwir. Zorientowała się, że był chyba równie pijany jak ona. Pił już przecież wcześniej. Choć oczywiście miał mocniejszą głowę, jak to chłopacy.

– Maager – rzucił. – Powiedziałaś, że zmieniłaś zdanie. Co, kurwa, przez to rozumiesz?

Zebrała myśli.

– Nie chcę – powiedziała. – Nie chcę oszukiwać go w ten sposób. Ty i ja… to przecież ty i ja… nie, nie chcę.

Trudno było znaleźć właściwe słowa.

– Potrzebujemy pieniędzy. Dlatego to zrobiliśmy, nie rozumiesz? Przyciśniemy go.

– Rozumiem, ale mimo to nie chcę. Mam zamiar mu powiedzieć.

– Powiedzieć mu! Oszalałaś?

Potem mruknął coś, co zabrzmiało jak „głupia cipa”, ale z pewnością się przesłyszała. W każdym razie naprawdę był na nią zły, chyba po raz pierwszy, i poczuła, jak coś ją ściska w żołądku.

– Po prostu nie chcę – powtórzyła. – Nie mogę. To nie fair… parszywe świństwo.

Nie odpowiedział. Kopał nogą w żwirze, nie patrząc na nią. Nic ich w tej chwili nie łączyło. Bariera powietrza między nimi, chociaż przed chwilą się kochali i nadal siedzieli na tej samej ławce w tym samym cholernym parku. Czuła się dziwnie, zastanawiała się, czy czułaby się tak samo, gdyby nie była pijana.

– Kurde, to przecież nasz dzieciak. Nie chcę kłamać, że ktoś inny ma coś wspólnego z naszym dzieciakiem.

– Pieniądze – powiedział tylko. Zmęczony i zły. I pijany, on też.

– Wiem.

Nagle poczuła się przeraźliwie smutna. Jakby wszystko się błyskawicznie sypało. Minęło pół minuty. Nadal kopał nogą w żwirze.

– Mieliśmy plan – odezwał się w końcu. – Przecież się, kurwa, na niego zgodziłaś… nie możesz tak po prostu dać się skurwielowi zerżnąć, a potem zmienić zdanie. Coś musi za to zapłacić, a może wolisz tego śliniącego się dziada ode mnie? Pieprzony profesorek, kurwa!

Nagle zebrało się jej na wymioty. Tylko nie teraz, pomyślała. Zacisnęła zęby i oparła ręce na kolanach. Oddychała głęboko, ostrożnie, czując nadchodzące i odchodzące fale mdłości. Kiedy ustąpiły, rozpłakała się.