Ze środka nie dochodziły żadne dźwięki. Cicho jak w grobie.
No to z głowy, pomyślała Moreno. Naprawdę próbowałam.
Kiedy ponownie wyszła na słońce, poczuła jednak, że do tej etycznej poprzeczki kawałek jej brakuje. Jakby jeszcze nie miała prawa porzucić sprawy zaginięcia dziewczyny.
Gdyby wszyscy obywatele mieli takie poczucie odpowiedzialności jak ja, stwierdziła, omal nie potykając się o czarnego kota, który wybiegł z dziury w płocie, w jakimż pięknym świecie byśmy żyli.
Potem wybuchnęła śmiechem, aż przestraszony kot odwrócił się i zniknął w tej samej dziurze.
Sigrid Lijphart akurat zdążyła na pociąg, który odjeżdżał z dworca w Lejnicach o 17.03. Ruszył w chwili, gdy usiadła na siedzeniu przy oknie w na pół pustym wagonie. Niemal natychmiast ogarnęło ją uczucie, że porzuciła córkę.
Zapaliła papierosa, żeby powstrzymać ataki sumienia. Rozejrzała się ostrożnie, po czym dopiła ostatnie krople z piersiówki, którą miała w torebce.
Niewiele pomogło. Ani nikotyna, ani alkohol. Kiedy pociąg nabrał prędkości, zrozumiała, że popełniła błąd, wyjeżdżając. Wracając do domu bez Mikaeli.
Jak mogła złożyć swój los – i los córki – w ręce komendanta Vrommla? Zadawała sobie to pytanie. Czy cokolwiek przemawiało za tym, że znajdzie Mikaelę? Vrommel! Pamiętała, że już przed szesnastu laty uważała go za wyjątkowo nieokrzesanego chama, a nic nie wskazywało, by od tamtego czasu nabrał szczególnej ogłady. W każdym razie nic, na co by zwróciła uwagę, będąc w Lejnicach.
A teraz miał ustalić, co się przytrafiło Mikaeli. Komisarz Vrommel! Jak mogła – jako matka i myśląca kobieta – na to pozwolić? Scedować odpowiedzialność na takiego arcykretyna!
Zgasiła papierosa, wyglądając przez okno na pogrążone w słońcu poldery. Kanały. Upstrzone czarno-białe pasące się bydło. Skupiska niskich murowanych domów z wieżą kościelną wystającą jak antena lub w niezdecydowanej próbie nawiązania kontaktu z olbrzymim niebem.
Co mi się snuje po głowie, pomyślała nagle. Na co się gapię? Przecież nie ma znaczenia, czy to Vrommel, czy ktoś inny. Chodzi o Mikaelę. Gdzie ona jest? Co się stało? Arnold… a jeśli mimo wszystko Arnold coś wie?
I jeszcze raz te niezrozumiałe wyrzuty sumienia dosięgły ją swymi pazurami. Niezrozumiałe i irytujące jak otarcie duszy. Dlaczego? Dlaczego Sigrid Lijphart, dawniej Sigrid Maager, miałaby sobie coś zarzucać? Zrobiła przecież więcej niż ktokolwiek mógłby od niej wymagać… znacznie więcej. Opowiedziała Mikaeli o Arnoldzie, mimo że dużo łatwiej byłoby milczeć. Równie dobrze mogła zdecydować się na zatajenie całej sprawy. Teraz i na zawsze; tak chciał postąpić Helmut – oczywiście nie powiedział tego wprost, ale Helmut mało co mówił wprost.
Milczeć, zostawiając dawne sprawy pogrzebane. Mogła tak zrobić. Nikt nie miałby prawa wymagać od niej więcej i nikt nie wymagał.
Więc dlaczego? Dlaczego, na litość boską, raz nie wybrała tej najprostszej drogi? Skąd ten bezwzględny wymóg szczerości?
Ledwie sformułowała te pytania, gdy odezwał się z przeszłości jego głos:
„Motywy. Zafałszowujesz swoje motywy”.
Nie pamiętała, w jakiej sytuacji to powiedział, ale nie miało to znaczenia. I tak nie rozumiała, o co mu chodziło.
Wtedy nie rozumiała i teraz też nie, dwadzieścia lat później. Dziwne, że pamiętała te słowa. Dziwne, że się pojawiły. Motywy?
Westchnęła, zapalając kolejnego papierosa. Zmięła paczkę i wyrzuciła do kosza, mimo że zostało w niej jeszcze cztery czy pięć papierosów.
Wystarczy, pomyślała. Nie chcę przyjechać do Helmuta śmierdząca tytoniem. Trzeba zachować klasę.
Ale potem stało się to nie do zniesienia. Pytanie, którego nie ważyła się nawet milcząco sformułować głęboko na dnie świadomości, krążyło w niej nadal, całkowicie pozbawione słów, przepędzając wszystkie inne myśli.
To pytanie.
18
– Myślisz, że nie żyje?
Ewa Moreno nie odpowiedziała od razu. Wysiadła z samochodu i przeszła na jego stronę, chcąc go pocałować w policzek, ale doszła do wniosku, że chyba nie wypada i zrezygnowała. W zamian położyła mu rękę na ramieniu.
– Nie wiem. Dałby Bóg, żeby żyła, ale naprawdę nie mam pojęcia. Po prostu muszę to pociągnąć. Muszę bliżej się temu przyjrzeć, zanim będę potrafiła odpuścić. Rozumiesz?
Mikael kiwnął głową.
– Delikatnie z dyrektorem – upomniał. – Ma ponad osiemdziesiąt lat, pamiętaj o tym. Godzina, tak się umawiamy?
– Plus – minus pół. Usiądź w kawiarni w porcie, żebyś się niepotrzebnie nie irytował.
Odczekała, aż odjechał, potem otworzyła pomalowaną na biało furtkę i po kamiennych płytach ruszyła w stronę domu. Wyglądał okazale i bogato. Solidna jednopiętrowa willa z żółtobiałego nadmorskiego kamienia; na górze balkony, na dole tarasy i imponujące panoramiczne okna wychodzące na morze. Musi być warta milion, pomyślała Moreno. Zwłaszcza biorąc pod uwagę położenie i ogród. Duży trawnik był świeżo przystrzyżony, rabaty, krzewy i drzewa owocowe starannie przycięte, a ogrodowe meble pod pomarańczowymi parasolami wyglądały na dostarczone przez stolarza dwie godziny wcześniej.
Dyrektor Salnecki siedział w jednym z tych wygodnych foteli, z tym że był od nich dużo starszy.
Białe spodnie, biała koszula, biała bawełniana kamizelka. Sportowa żółta cyklistówka i niebieskie tenisówki. Nie pomagało. Wyglądał starzej niż sękate jabłonie. Nie mogło mu zostać dużo czasu, skonstatowała Moreno. Pewnie jego ostatnie lato. Miejmy nadzieję, że zachował przytomność umysłu.
Zachował.
Niezwykłą, co stwierdziła po kilku zaledwie chwilach. Po kilku zdaniach. Młoda opalona kobieta o jasnych włosach przyniosła tacę z karafką i kieliszkami. I paluszki chlebowe.
– Czerwone i białe – wyjaśnił dyrektor Salnecki, nalewając. – Życie i śmierć, symbolizowane przez porzeczkę i Rieslinga. Nie muszę chyba pani mówić, że w wielu kulturach biel jest kolorem śmierci. Na zdrowie i na powitanie.
– Na zdrowie – powiedziała Moreno. – Dziękuję, że pan mnie przyjął.
– Córka mojej siostrzenicy… – pokazał głową w stronę kobiety, która właśnie zniknęła za węgłem. – Dogląda mnie. Pisze pracę o grupie Klimkego i korzysta z mojej biblioteki. Sylvia, miła dziewczyna, złote serce… moja żona zmarła przed kilkoma laty, potrzebuję kogoś, żeby się mną opiekował… ale pani miała jakąś sprawę?
Moreno odstawiła kieliszek na stół i odchyliła się w tył.
– Maager – powiedziała. – Arnold Maager. Pan był nadal dyrektorem w szkole Voellera, kiedy to się wydarzyło, zgadza się?
– Tak podejrzewałem – rzekł Salnecki.
– Podejrzewał pan? Co?
– Że o tym chce pani mówić. Widzi pani, przez całe życie pracowałem w szkole, zapewne nieprawidłowości się zdarzały, ale jeśli inspektor kryminalny na urlopie prosi o rozmowę, mogę wyciągnąć tylko jeden wniosek. Nie była to przyjemna historia, ta sprawa Maagera.
– Już się zorientowałam.
– Dlaczego chce ją pani odgrzebywać? Czy nie lepiej pewne sprawy pozostawić zapomniane?
– Może tak – odpowiedziała Moreno. – Ale nowe okoliczności wyszły na światło dzienne.
Salnecki zaśmiał się.
– Wyszły na światło dzienne? Nie ma co. Pani inspektor wysławia się raczej jak adwokat, jeśli pani wybaczy, że to powiem. Ale oczywiście rozumiem, że dyskrecja jest cnotą, a moja naturalna ciekawość osłabła z wiekiem… nie wiem, czy mam się z tego powodu cieszyć, czy smucić… chyba za dużo mówię. Co chciałaby pani wiedzieć?
Moreno powstrzymała uśmiech.
– Co się wydarzyło. Jaka była pana opinia o Maagerze, et cetera.