Выбрать главу

– Czyli jednak ten dziennikarz istnieje?

– Na to wygląda – odparł ponuro Münster, jeszcze go takim nie słyszała.

– Mów dalej – poprosiła.

Münster odchrząknął.

– Jestem w tarapatach – wyjaśnił. – Pokręcona historia…

– Dlaczego jesteś w tarapatach?

– No może nie w tarapatach, ale sprawa jest cholernie kłopotliwa. Z Lampem-Leermannem poszło właściwie dość gładko. Podał nazwisko w zamian za gwarancję, że trafi do więzienia w Saalsbach. Zdaje się, że gdzie indziej ma wrogów i czuje się zagrożony. W każdym razie podał nazwisko tego reportera bez specjalnego ociągania się.

– Dlaczego nie mówisz, jak się nazywa?

– Nie wiem – rzekł Münster.

– – Nie wiesz, jak się nazywa, czy nie wiesz, dlaczego nie chcesz ujawnić jego nazwiska?

– Wiem, jak się nazywa.

– Rozmawiałeś z nim?

– Tak.

– I co?

Nagle poczuła tę rękę znowu ściskającą ją za gardło. Pedofil? Jeden z jej kolegów…? W duchu zaczęła recytować ich nazwiska… Rooth, Jung, deBries… Niby jakąś magiczną mantrę czy też co to mogło być… Krause, Bollmert…

– Przyznaje, że wygadał się przed Lampem-Leermannem. Po pijaku, oczywiście. Mówi, że ma nazwisko jednego z naszych. Ma dowody w postaci zdjęć i dostał dziesięć tysięcy za milczenie… innymi słowy, dokładnie tak jak powiedział Lampe-Leermann.

– Szlag by trafił.

– Właśnie. Ale jest jeden szkopuł, dość ciekawy.

– Mianowicie?

– Chce dziesięć tysięcy za wyśpiewanie nazwiska.

– Co? Co do…?

– Też tak zareagowałem. Z początku. Ale jest w tym jakaś diabelska logika. Skoro wziął dziesięć tysięcy za milczenie, byłoby dość nieuczciwe wygadać się teraz za darmo… nieetyczne, jak powiedział.

– Ale za dodatkowe dziesięć tysięcy…?

– …sprawa będzie wyglądała inaczej. Rozumiesz ten niuans? Moreno zastanawiała się przez chwilę.

– Tak. Chyba tak. Co za kanalia.

– Bez wątpienia – potwierdził Münster. – Co mam, twoim zdaniem, zrobić? Pójść do Hillera i poprosić o dziesięć tysięcy guldenów na nieokreślone wydatki?

Moreno nie odpowiedziała.

– Jak tam pogoda na wybrzeżu? – zapytał Münster.

– Zmienna. Dzisiaj znowu świeci słońce. Masz jakiś plan?

– Jeszcze nie. Ale chyba muszę jakiś wymyślić. Najpierw chciałem cię poinformować.

– Dzięki.

Przez kilka sekund w słuchawce panowała cisza.

– Czy jest możliwe… czy według twojej oceny nie jest to blef? – zapytała Moreno. – Ze strony tego cholernego pismaka.

– Oczywiście. Z pewnością.

– Nie ma nic bardziej nieprzyjemnego niż fałszywe oskarżenia.

– Zgadza się. Oby były prawdziwe. Odezwę się.

– Czekam na telefon.

Czarny pies przywiązany przed składzikiem ujadał na nią, gdy szła do recepcji. Niskie, głucho brzmiące szczeknięcia, jakby ze studni, niemal surrealistyczny kontrast z zadbanym parkiem i bladożółtymi budynkami.

Za to znakomita ilustracja do jej czarnych myśli. Cerber? Przypomnienie o otchłani i drodze, którą wszyscy musimy się udać? Zastanawiała się, dlaczego psa gdzieś nie oddano albo nie puszczono wolno; raczej nie był to krzepiący akompaniament dla nieszczęśliwych i zabłąkanych dusz, które znalazły tu schronienie.

Dotarła do recepcji i przedstawiła się rudowłosej kobiecie w białym kitlu za szybą. Wyjaśniła, z czym przychodzi.

– Arnold Maager, tak – kobieta uśmiechnęła się nerwowo. – Myślę, że najlepiej będzie, jak porozmawia pani z panią Walker.

– Panią Walker?

– Dyrektorką kliniki. Chwileczkę.

Wybrała cztery cyfry numeru wewnętrznego.

– Dlaczego mam rozmawiać z dyrektorką? Chodzi o zwykłą wizytę u pana Maagera.

Rudowłosa kobieta zaczerwieniła się.

– Chwileczkę.

Odeszła trzy kroki od okienka, odwracając się plecami do Moreno. Mówiła do słuchawki przyciszonym głosem. Wróciła do Moreno nieco mniej czerwona.

– Jakby pani zechciała porozmawiać najpierw z panią Walker. Trzecie drzwi, tam na prawo.

Wskazała w głąb krótkiego korytarza.

– Dziękuję – Moreno poszła we wskazanym kierunku.

Dyrektor Walker była niską ciemną kobietą około sześćdziesiątki. Siedziała za olbrzymim biurkiem. Trochę do niego nie pasowała, stwierdziła Moreno. Jak gołąb przy bocznej linii boiska piłkarskiego. Wstała, obeszła pół boiska i podała Moreno rękę, kiedy ta zamknęła drzwi. Chyba miała też coś z nogą. Wspierała się na ciemnobrązowej lasce; może właśnie przez to niewielkie kalectwo zadała sobie trud, żeby wyjść zza biurka. Rodzaj demonstracji.

W połączeniu z wyraźnym niepokojem. Nadmierna chęć, by nastawić do siebie przychylnie gościa, rzucająca się w oczy i trudna do zrozumienia. Moreno dzwoniła i zapowiedziała swój przyjazd, ale tylko nagrywając się na automatycznej sekretarce. Przedstawiła się wprawdzie jako inspektor kryminalny, ale żeby w zakładzie mieli tak nieczyste sumienie, jak sygnalizowało zachowanie tej kobiety, wydawało się dość nieprawdopodobne.

Wyjaśnienie padło niemal natychmiast.

– Proszę usiąść – powiedziała pani Walker. – Chyba mamy mały problem.

– Aha? – Moreno nie usiadła. – Chciałam tylko krótko porozmawiać z Arnoldem Maagerem. Co to za problem?

– Nie ma go.

– Słucham?

– Arnolda Maagera nie ma w zakładzie. Gdzieś się wybrał.

Wybrał się? Pomyślała Moreno. Arnold Maager? Co ona bredzi?

– Co chce pani przez to powiedzieć? Dokąd pojechał?

– Nie wiemy. Nie ma go od soboty po południu… bardzo przepraszam, że niepotrzebnie pani jechała, ale nie zostawiła pani numeru telefonu i nie mieliśmy jak…

– Jak zniknął? – przerwała Moreno.

Pani Walker wróciła na swoje miejsce za biurkiem.

– Nie wiemy dokładnie kiedy. Ani jak. Gdzieś po południu, spaceruje wtedy po parku… nie przyszedł na kolację. W sobotę.

– Nie poinformował, dokąd się udaje?

– Nie.

– Czy pan Maager znikał w ten sposób wcześniej?

– Nie – powiedziała pani Walker zmęczonym głosem. – Nigdy. Niektórzy pacjenci czasami wyjeżdżają… na ogół do domu… ale Maager nigdzie nie wyjeżdżał, odkąd tu mieszka.

– Od szesnastu lat?

– Mniej więcej – potwierdziła pani Walker. – Jest nam ogromnie przykro, dzisiaj rano mieliśmy zebranie, żeby przedyskutować, co z tym począć.

– Zgłosiliście, że zniknął?

– Oczywiście – zapewniła pani Walker.

– Kiedy?

Dyrektorka skierowała wzrok na swoje złączone dłonie.

– Dwie godziny temu.

Wspaniale, pomyślała Moreno, zaciskając szczęki, żeby jej się coś nie wyrwało. Cudownie! Po dwóch dniach od ucieczki psychicznie chorego pacjenta organizuje się zebranie, na którym postanawia się zawiadomić policję. Może czas, żeby poprawić procedury – jak brzmi w takich sytuacjach formułka w ustach osób odpowiedzialnych.

– W zeszłym tygodniu był tu policjant i rozmawiał z Maagerem. Wie pani o tym?

Pani Walker kiwnęła głową.

– Wiem. W środę. Kilka dni wcześniej miał wizytę córki. Myśli pani, że ma to jakiś związek. Normalnie nikt go nie odwiedzał.

Moreno zignorowała te spekulacje.

– Powiedziała pani, że Maager zniknął w sobotę po południu?

– Tak. Zjadł obiad jak zwykle o wpół do pierwszej… czyli gdzieś po tej godzinie.

– Rozmawiała pani z całym personelem?

– Też z pacjentami. Po drugiej nikt go nie widział.

– I nikt nie widział, jak odchodził?

– Nie.

Moreno zastanowiła się przez chwilę.

– Co wziął ze sobą?

– Co wziął?