– Ale nie odpowiadał?
– Nie.
– A jakie pan odniósł wrażenie? Poruszyło go zaginięcie córki? Vegesack przez chwilę wypatrywał przez okno.
– Chyba tak. Myślę nawet, że zamknął się w sobie właśnie przez to… może co nieco by powiedział, gdybym nie ujawnił od razu tego z Mikaelą. Nie wiem, na Boga. Nie siedziałem u niego dłużej niż dwadzieścia minut. Myśli pani, że pojechał jej szukać?
Moreno wypiła łyk wody.
– Nie wiem, co mam myśleć – przyznała. – Równie dobrze mógł paść ofiarą czyjegoś działania. Pan rozmawiał z nim w środę, ale zniknął z zakładu dopiero w sobotę. Na co czekał? A może przyczyny trzeba szukać jeszcze w innych wydarzeniach, na przykład z czwartku lub piątku. Powinnam wywiedzieć się więcej, kiedy tam byłam, ale przyszło mi to do głowy dopiero w drodze powrotnej.
– Dzisiaj jest poniedziałek – zauważył Vegesack – co oznacza, że Maager jest poza zakładem już dwa dni. Chyba odwykł od przebywania wśród ludzi. Czy nie trochę dziwne, że nikt nie zwrócił na niego uwagi?
Moreno wzruszyła ramionami.
– A skąd pan wie, że nie zwrócił?
Vegesack nie odpowiedział.
– W tej historii jest więcej trochę dziwnych rzeczy – ciągnęła Moreno. – To dlatego nie mogę spokojnie spędzać urlopu. Dziewczyna śniła mi się dwie noce z rzędu. Przez tę sprawę właśnie zerwałam ze swoim chłopakiem… nie wiem, czy to nie jest choroba zawodowa? Jak pan myśli?
Dlaczego opowiadam o tym Vegesackowi? Pomyślała, wnioskując z lekkiego rumieńca i podniesionych brwi, że okazała mu zaufanie, z którym nie bardzo umiał sobie poradzić.
– Ojej – skomentował dyplomatycznie.
– Właśnie – powiedziała Moreno. – Zdecydowanie za mocno się w to uwikłałam, ale przynajmniej się potwierdziło, że coś jest na rzeczy. Po Maagerze nie było widać, żeby mu chodziły po głowie myśli o ucieczce?
Vegesack potrząsnął głową.
– A jak właściwie przyjął wiadomość, że diabli wiedzą, gdzie jest jego córka?
– Żeby chociaż oni – powiedział Vegesack. – To musi być nie do zniesienia. Mam na myśli Maagera… nawet jeśli wziąć poprawkę, że jest mordercą i w ogóle. Najpierw córka pojawia się po szesnastu latach, potem mija kilka dni i dziewczyna przepada bez śladu. To musi przytłaczać.
– Przytłacza – potwierdziła Moreno. – Wyświadczyłby mi pan jeszcze jedną przysługę?
– Oczywiście – Vegesack na nowo wyglądał usłużnie. – Jaką?
– Proszę się dowiedzieć, czy Maagera ktoś jeszcze odwiedzał albo do niego telefonował między środą a sobotą w zeszłym tygodniu.
– Okej. Zadzwonię i porozmawiam z nimi. Jak się z panią później skontaktować? Zajrzy pani tutaj?
– Na pewno się odezwę – westchnęła Moreno. – Nie ma zgłoszeń w odpowiedzi na komunikat o zaginięciu Mikaeli?
Vegesack grzebał przez chwilę w papierach na biurku.
– Dwa. Jedno możemy od razu skreślić, od niejakiego pana Podagera, który lubi pomagać policji w takich sytuacjach. Ma ponad osiemdziesiąt pięć lat i widzi wszystko, co się da, chociaż od dwudziestu lat jest prawie ślepy.
– Rozumiem. A drugie?
– Jakaś kobieta z Frigge – poinformował Vegesack, odczytując kartkę. – Pani Gossenmühle, zadzwoniła do tamtejszego komisariatu, chyba wczoraj wieczorem… tak… twierdząc, że widziała dziewczynę pasującą do fotografii Mikaeli Lijphart. Na dworcu kolejowym. Mieli ją przesłuchać dziś przed południem, pewnie się odezwą.
Moreno zastanawiała się przez chwilę.
– Jak daleko jest do Frigge?
– Sto pięćdziesiąt kilometrów, mniej więcej.
Moreno skinęła głową.
– Czyli pozostaje czekać. Zmieniając temat, zna pan jakiś dobry warsztat w mieście?
– Warsztat samochodowy?
– Tak. Niezbyt drogi. Chodzi o trabanta.
– Trabanta? Nie chce chyba pani powiedzieć, że jeździ trabantem?
– Jeździłam. No więc?
– Hm… – zastanowił się Vegesack. – Kluivert, solidna firma.
Dał jej numer, jak również numer do pensjonatu z dość rozsądnymi cenami mimo letniej pory. Z tego, co wiedział, bo sam oczywiście nigdy nie mieszkał w pensjonacie w Lejnicach.
Inspektor Moreno mogła załatwić te dwie sprawy z telefonu w komisariacie, ale coś jej podpowiedziało, że czas ponownie zakreślić tę dawną granicę między życiem zawodowym a prywatnym.
A przynajmniej naszkicować, pomyślała z gorzką autoironią, podając Vegesackowi rękę i dziękując za pomoc.
– Aha – przypomniało jej się, gdy była już w drzwiach. – Co takiego stało się na plaży? Powiedział pan, że Vrommel tam pojechał.
Vegesack ponownie się zmarszczył.
– Nie wiem dokładnie. Znaleźli jakieś zwłoki.
– Zwłoki?
– Tak. Zdaje się, że dzieciaki je wykopały, bawiąc się w piasku. – I co?
– Nic więcej nie wiem – usprawiedliwił się Vegesack, spoglądając na zegarek. – Dowiedzieliśmy się trochę ponad godzinę temu. Vrommel się tym zajął, zdaje się, że są tam też ludzie z Wallburga… technicy i reszta, my nie mamy przecież własnych ekip…
Zamilkł. Zastygł z rękami lekko uniesionymi, jakby nagle coś do niego dotarło, gdy jeszcze raz chciał potrzeć sobie skronie.
– Boże święty! Nie myśli pani chyba…?
– Nic nie myślę. Mężczyzna czy kobieta?
– Nie mam pojęcia. Skunks powiedział tylko, że zwłoki. Trup.
Skunks? Pomyślała Moreno, zawahawszy się z ręką na klamce.
– Zajrzę tu jeszcze – powiedziała, po czym wyszła na słońce.
26
Gdy doszła do tawerny Floriana – lekko podupadłego lokalu, który według Mikaela wyglądał tak samo od wczesnych lat pięćdziesiątych i najwyraźniej starał się utrzymać ten image – było pięć po drugiej i nagle uświadomiła sobie, że nic nie jadła od porannej lichej kromki z serem. Piła wprawdzie dużo więcej – sok i wodę, wodę i kawę – ale burczało jej w brzuchu, więc uznała, że pora zrobić z zębami coś innego niż tylko nimi zgrzytać. Skoro już człowiek obdarzony był liczbą trzydziestu dwóch sztuk. A może tylko dwudziestu ośmiu?
Nie przystąpiła jednak do liczenia. Usiadła przy stoliku pod parasolem na tarasie. Poprosiła o chleb czosnkowy, sałatkę z owoców morza i książkę telefoniczną. Tę ostatnią, by sprawdzić, czy w tym słonecznym sezonie warsztaty nie były przypadkiem zamknięte na cztery spusty, a pensjonaty przepełnione.
Na szczęście nie. Ani jedno, ani drugie. W pensjonacie „Dombrowski” burkliwa kierowniczka obiecała trzymać dla niej pokój (na trzy noce, w sezonie nie wynajmowali na krócej) do dziewiątej. Bez balkonu i specjalnych widoków, ale cena, bez wątpienia, nie była nieprzyzwoita. Nie pozostawało nic innego, jak wziąć i podziękować.
Wzięła i podziękowała. Poniedziałkowa, wtorkowa i środowa noc, pomyślała. W czwartek jadę do domu. Doskonale się składało, do tego czasu sprawa z pewnością się wyjaśni na tyle, że Vrommel (Skunks?) i Vegesack będą mogli sami ją poprowadzić.
Egon Kluivert z warsztatu „Kluivert, Kluivert i synowie” miał obecnie pełne ręce roboty, a jak utrzymywał, inni mechanicy w warsztacie też, ale po pewnych targach obiecał (choć za Boga nie pojmuje, czemu taka ładna dziewczyna – o tak, to można usłyszeć po głosie, jeśli człowiek umie słuchać i nie wypadł sroce spod ogona – jeździ tą przeklętą puszką sardynek), że naprawi zapłon i odstawi trabanta do Czandali w Port Hagen. Nie ma problemu, wie, o jaki dom chodzi. Jeśli nie dziś wieczorem, to najpóźniej jutro przed południem, komu ma wysłać rachunek?