V.: Gdzie sprawdzał pan puls?
B.: Na przegubie ręki. Nie chciał mnie dopuścić do szyi.
V.: Dziewczynę też pan rozpoznał?
B.: Nie. Potem dowiedziałem się, kto to jest, ale nie znam jej rodziny.
V.: W końcu poszedł pan jednak sprowadzić pomoc?
B.: Tak. Nie pozostawało mi nic innego. Wdrapałem się z powrotem przez ogrodzenie, poszedłem do pierwszego z brzegu domu i zadzwoniłem. Po drodze zgasiłem światła w samochodzie, bo zostawiłem zapalone. Chwilę trwało, zanim mi ktoś otworzył, ale cały czas widziałem Maagera i dziewczynę na torach. Nie odszedłem od nich dalej niż trzydzieści, czterdzieści metrów. Otworzyła mi Christina Deijkler, znamy się przelotnie, nie wiedziałem, że mieszka właśnie w tym domu. Powiedziałem, jak wygląda sytuacja, zresztą mogła się naocznie przekonać, że mówię prawdę. Poszła zatelefonować, a ja wróciłem na tory i czekałem, po jakichś dziesięciu minutach przyjechała policja. Helme i Van Steugen w radiowozie. Karetka przyjechała zaraz po nich.
V.: Dziękujemy, panie Baarentz. Bardzo przytomne zachowanie. Jeszcze tylko kilka pytań. Czy kiedy próbował pan nawiązać kontakt z Maagerem, mógł się pan zorientować, co się stało?
B.: Nie.
V.: Maager w żaden sposób nie dał tego do zrozumienia? Słowem, gestem lub jeszcze inaczej?
B.: Nie. W ogóle się nie odzywał. Nie licząc tego dziwnego krzyku.
V.: A pan nie doszedł do żadnej konkluzji?
B.: Na miejscu nie. Dzisiaj dowiedziałem się, o co chodziło. To przerażające. W nocy jednak nie miałem o tym pojęcia.
V.: Od kogo się pan dowiedział?
B.: Od mojego syna Alexandra. Usłyszał na mieście, wiadomość szybko się rozeszła, co raczej zrozumiałe. Maager miał podobno romans z tą dziewczyną, co w szkole było chyba tajemnicą poliszynela. Skandal, oczywiście, nie wiem, co powiedzieć. Podobno zepchnął ją z góry, prawda to?
V.: Za wcześnie, żeby wypowiadać się o przyczynie śmierci, ale nie wykluczamy takiej możliwości. Jest pan absolutnie pewien, że nie widział nikogo innego w pobliżu miejsca zdarzenia?
B.: Całkowicie pewien.
V.: Nie przejeżdżały żadne samochody? Może minął się pan z jakimś, dojeżdżając do wiaduktu?
B.: Nie. Po wysadzeniu Golnika w Missenraade minąłem się może z jednym samochodem. Ale nie w pobliżu wiaduktu, tego jestem pewien.
V.: Ma pan niezwykle wyrobiony zmysł obserwacji, panie Baarentz.
B.: Możliwe. Jestem dość pedantycznym człowiekiem. Tego wymaga mój zawód. No i gra w brydża pewnie pomaga, trzeba być cały czas skoncentrowanym.
V.: Rozumiem. Dziękujemy, panie Baarentz. Ogromnie pan nam pomógł.
B.: Nie ma za co. Spełniłem tylko swój obowiązek.
33
Przeciągnęło się do czwartku, zanim ogłoszono komunikat o zaginięciu Arnolda Maagera – 44 lata, 176 cm wzrostu, szczupłej budowy ciała, włosy popielaty blond; możliwe, że w depresji, możliwe, że oszołomiony, a najpewniej jedno i drugie. Zaginął przed pięcioma dniami; ostatni raz widziano go w zeszłą sobotę w zakładzie Sidonisu koło Lejnic, w którym spędził szesnaście lat. Ma na sobie prawdopodobnie buty sportowe marki Panther, niebieskie lub brązowe bawełniane spodnie, biały T-shirt i jasną wiatrówkę.
Tego samego dnia już o świcie ruszył patrol w sile czternastu ludzi z komisariatów w Lejnicach, Wallburgu i Emsbaden, żeby przeszukać teren wokół zakładu – poszukiwania zakończono o piątej po południu, nie znalazłszy żadnych śladów, które mogłyby pomóc w rozwiązaniu zagadki, co się stało z zaginionym pacjentem.
Jednocześnie z ogłoszeniem w mediach o zaginięciu Maagera ponowiono komunikat o poszukiwaniu jego córki, Mikaeli Lijphart, tym razem na cały kraj. Mikaela nie dawała znaku życia od jedenastu dni i wszyscy, którzy widzieli ją w tym czasie – lub mieli inne informacje, który mogły pomóc prowadzącym śledztwo w tej sprawie – proszeni byli o niezwłoczny kontakt z policją w Lejnicach. Lub najbliższą jednostką policji.
Jedyną osobą, która zareagowała na to wezwanie, była matka zaginionej dziewczyny, Sigrid Lijphart, ale nie żeby udzielić wskazówek czy informacji, tylko by zapytać – jak dotąd – dlaczego, do cholery, policja nic nie ustaliła. Vrommel nie miał na razie dobrej odpowiedzi na to pytanie i pani Lijphart pogroziła – jak dotąd – że zwróci się wyżej, o ile natychmiast coś nie zostanie zrobione.
Jeśli nie z czym innym, to ze skargą na opieszałość i zaniedbanie policyjnych obowiązków wobec obywateli. Vrommel zapytał grzecznie, czy ma przesłać stosowne formularze – B112-5GE na opieszałość i B112-6C na zaniedbania – żeby pójść jej na rękę, ale pani Lijphart oferty nie przyjęła.
W sprawie zaginionego byłego męża nie stawiała żadnych pytań ani żądań.
Aspirant Vegesack mieszkał ze swoją Marlene w jednym z nowo wybudowanych domów przy Friederstraat, rzut kamieniem od plaży, i po krótkich rozważaniach – oraz ofercie Vegesacka – zebrali się właśnie u niego. W powstałej sytuacji dyskrecja była niezbędna, komisariat nie wchodził w grę, a znalezienie naprędce odpowiedniego lokalu wcale nie było łatwe.
Trzy pokoje z kuchnią, stwierdziła Moreno, przywitawszy się z Vegesackiem. Duży balkon ze wspaniałym widokiem na morze i latarnię morską Gordona. Całkiem nieźle. Przypomniała sobie wzmiankę Vegesacka, że Marlene Urdis jest architektem, i zastanawiała się, czy nie jest również architektem wnętrz. Wiele na to wskazywało, ale gospodyni była nieobecna i Moreno uznała, że nie wypada pytać. W każdym razie pokoje i umeblowanie miały przemyślnie dobraną kolorystykę, ściany nie były poobwieszane, czym się dało – zaledwie kilka reprodukcji, Tiegermann, Chagall i dwa autoportrety Cezanne’a. Regały nieprzeładowane książkami. Duże zielone rośliny. Pianino, ciekawe, kto na nim grał, Vegesack czy jego narzeczona. A może oboje? Dobrze, pomyślała. Mam do niego zaufanie.
Nie zebrali się jednak, żeby omawiać styl i atmosferę mieszkania. Ponure miny podkomisarza Kohlera i inspektora Baasteuwela, siedzących w odnowionych fotelach z lat pięćdziesiątych, nie pozostawiały najmniejszych wątpliwości.
– Zaczynajmy – odezwał się Baasteuwel. – O co, do cholery, chodzi?
Vegesack przyniósł cztery piwa, a Moreno usiadła na kanapie.
– W całej sprawie jest sęk – oznajmiła.
– Czy sęk nazywa się może Vrommel? – zapytał Kohler.
– To przynajmniej ten sam pień. Najlepiej będzie, jeśli was trochę wprowadzę. Mam zacząć od teraźniejszości czy od przeszłości?
– Od przeszłości – powiedział Baasteuwel. – Dupa blada, kiedy nas wysłano, mówiono, że na dwa, trzy dni. Miałem dzisiaj zacząć urlop. No ale to nie pierwszy raz.
– I pewnie nie ostatni – sucho zauważył Kohler. – Można prosić o szczegóły?
Moreno posłała Vegesackowi pytające spojrzenie, ale aspirant dał jej znak, żeby sama zreferowała. Wyjęła z torebki notes.
– Dobra. Po kolei. Szesnaście lat temu, niemal co do dnia, doszło w tym mieście do zdarzenia… powiedzmy, brzemiennego w skutki. Nauczyciel z miejscowej szkoły, Arnold Maager, miał romans z uczennicą, niejaką Winnie Maas. Dziewczyna zaszła w ciążę, a on ją zamordował. Taka jest przynajmniej oficjalna wersja. Miał ją zepchnąć z wiaduktu kolejowego, z dość wysoka, zabiła się, uderzając o szyny. Znaleziono go siedzącego na torach z dziewczyną w objęciach; w środku nocy. Stracił od tego rozum i trafił do zakładu dla umysłowo chorych… do Sidonisu, niedaleko stąd. Uznano go za winnego, ale właściwie nigdy się nie przyznał, bo w czasie procesu nie było z nim kontaktu. Maager miał małą córeczkę i żonę, która po tym wydarzeniu od niego odeszła. Wyprowadziły się tej samej jesieni i Maager więcej ich nie widział. To byłoby z grubsza tyle, jeśli chodzi o przeszłość. Macie jakieś pytania?