Nie poruszył się, ale słyszała, jak oddycha. Ciężko, z otwartymi ustami, jakby miał polipy. Postanowiła na chwilę o nim zapomnieć. Zająć myśli czymś innym, a przynajmniej spróbować. Podniosła wzrok. Parkiem zawładnęły lato i słońce. Ujadający pies ucichł. Położył się w cieniu na brzuchu, dysząc z wywalonym na ziemię językiem, co można było dostrzec nawet z góry. Z okna rozciągał się też widok na okolicę, widziała drogę, którą przyszła, i wioskę, gdzie wysiadła z autobusu. St Inns. Trochę dalej było morze – choć raczej w domyśle. Zastanawiała się, jak życie może się wydawać tak strasznie ponure przy takim widoku: lato, słońce i to nieskończone niebo…
– Ile masz lat, Mikaela? – zapytał nieoczekiwanie.
– Osiemnaście – odpowiedziała, nie odwracając się. – Wczoraj skończyłam osiemnaście.
Przypomniała sobie, że coś dla niego wzięła. Podeszła do plecaka i wygrzebała paczuszkę. Zawahała się przez chwilę, po czym położyła ją na stole obok listów.
– To nic nadzwyczajnego – powiedziała. – Ale to dla ciebie. Zrobiłam to w szkole, jak miałam dziesięć lat. Prezent.
Przesunął ostrożnie palcami po płaskiej paczuszce, ale nie zaczął jej otwierać.
– Nie powinnaś… – spróbował powiedzieć.
– Jeśli coś ci daję, to bądź łaskaw przyjąć – przerwała ze złością. – Ja wezmę twoje listy, a ty moją bajkę, zgoda?
Bo to była bajka. Ilustrowana opowieść o nieszczęśliwym ptaku, której poświęciła prawie cały semestr w czwartej klasie. Pisała, rysowała i malowała. Chciała dać ją mamie albo Helmutowi na gwiazdkę, ale z jakiegoś powodu się rozmyśliła.
Już nie pamiętała, czy się z nimi pokłóciła, czy coś innego. Kiedy wczoraj wieczorem przypomniała sobie o bajce, odebrała to niemal jako znak.
Że może dać bajkę swojemu tacie. Ponurą bajkę o szczęśliwym zakończeniu.
I akurat o ptaku – teraz ją to uderzyło, co pokrywało się z jej pierwszym wrażeniem na jego widok.
Znowu stanęła przy oknie, czekając. Postanowiła nie odzywać się ani nie ruszać z miejsca, dopóki on nie wykona jakiegoś kroku. Po prostu odmowa, typowa dla jej mamy i typowa dla niego. Odmowa. Nieważne, ile to będzie trwało. Cholera.
Po paru minutach odchrząknął, wstał. Przeszedł niepewnie kilka razy tam i z powrotem przez pokój. Zatrzymał się przy drzwiach.
– Chciałbym wyjść. Zazwyczaj o tej porze spaceruję po parku.
– Pójdę z tobą – oświadczyła Mikaela. – I chcę, żebyś mi powiedział. Nie odejdę stąd, dopóki mi nie powiesz, jasne?
Jej tata wyszedł, nie odpowiedziawszy.
8
– Musisz wrócić tam w poniedziałek? – zapytał Mikael. – To chcesz powiedzieć?
Moreno kiwnęła głową, wypijając jeszcze łyk wina. Czuła, że szumi jej w głowie, ale co z tego, pomyślała. To był jej pierwszy wieczór z czterotygodniowego urlopu, a nie pamiętała już, kiedy ostatnio pozwoliła sobie odblokować hamulce alkoholem. Wieki temu. Zresztą jakie hamulce?
Jutro mogła dłużej pospać. Potem weźmie ręcznik, przejdzie wolniutko te sto metrów do plaży i będzie smażyć się cały dzień na słońcu. Będzie wypoczywać i leniuchować, pozwalając Mikaelowi, by się nią zajmował, tak jak obiecał.
Kilka godzin pracy pojutrze nie będzie chyba nazbyt uciążliwe? Do tego po południu, więc się wyśpi.
– Zgadza się – powiedziała. – Ale tylko na kilka godzin. Parszywiec Lampe-Leermann nie był tak skłonny do współpracy, jak twierdził.
– Parszywiec? – Mikael zmarszczył czoło. – Daje się zauważyć, że inspektor jest trochę off the record.
Off the record? Pomyślała, poprawiając się na podniszczonej pluszowej kanapie. Może, ale co z tego, u licha, miała przecież urlop. Mikael leżał na drugim końcu, a że kanapa była duża, ich ciała stykały się akurat na tyle, by w przyjemny sposób uzupełniać leniwy proces trawienia. Znalazł oczywiście rybę, zgodnie z obietnicą. I to nie byle jaką – solę, którą przyrządził a la meuniere z boskim sosem na białym winie i rakowych odwłokach; taki luksus, że niemal miała trudności, by się nim rozkoszować. By sobie dogodzić, zachwalając przez to jego kunszt kulinarny. Coś w stylu całkowitego zapamiętania się… dlaczego miała z tym kłopoty?
Kiedy mu się przyznała, tylko się zaśmiał i wzruszył ramionami.
– Jedz. Nie musisz przy tym mówić wierszem.
Wypiła łyk. Oparła głowę na poduszce, uświadamiając sobie, że ma na wargach idiotyczny uśmieszek. I wcale nie chciał zejść.
– Franz Lampe-Leermann jest parszywcem – stwierdziła. – Off czy on the record, bez znaczenia.
Mikael miał lekko sceptyczną minę.
– Ale dlaczego właśnie ty? Czy parszywca nie może przesłuchać ktokolwiek?
– Pewnie z tego samego powodu, dla którego tutaj leżę. Bo mnie lubi. A przynajmniej woli kobiety od mężczyzn.
– Aha? I może decydować, kto go będzie przesłuchiwał? Jak rozumiem, nowa przyjazna polityka policji?
– Powiedzmy, że tak. W każdym razie woli mnie od komendanta i pozwolę sobie zgodzić się z nim w tym punkcie. Vrommel nie jest bynajmniej kwiatuszkiem…
– Vrommel?
– Tak się nazywa. Sztywny sześćdziesięciolatek, sztywny kołnierzyk, sztywna mina…
Urwała, zaskoczona, jak lekko słowa wydobywają się z jej ust. To na pewno ten sos, pomyślała. Lato, urlop i sauvignon blanc…
– Wiem, kto to jest – powiedział Mikael.
– O kim mówisz?
– O Vrommlu, oczywiście.
– Ty? Skąd możesz wiedzieć, kim jest Vrommel?
Mikael zatoczył ramieniem, wylewając przy tym trochę wina.
– Dom – wyjaśnił. – Ten dom. Zapominasz, że przez całe życie przyjeżdżałem tu na lato. Port Hagen znam lepiej niż własną skrzynkę z narzędziami. Lejnice też… to jakby tutejsza stolica.
Moreno zastanowiła się.
– Rozumiem. Ale komendant policji? Interpretuję to tak, że byliście zamieszani w jakąś przestępczą działalność… to znaczy, ty i twoja rodzina.
Mikael mruknął coś niejednoznacznie.
– Niezupełnie. Przypominam sobie Vrommla, bo raz tu był. Gdzieś na początku lat osiemdziesiątych, miałem wtedy piętnaście albo szesnaście lat. Jedna z moich sióstr miała przyjaciółkę, która była w coś zamieszana. Zapomniałem, o co chodziło… czy raczej nigdy nie wiedziałem. W każdym razie Vrommel rozmawiał z Louise… czy też wręcz przesłuchiwał? Wysoki, rudy typ, zgadza się? Dość opryskliwy.
– Obecnie łysy – sprostowała Moreno. – Ale opryskliwy jest… czemu, u diabła, rozmawiamy o łysych gliniarzach?
– Nie mam pojęcia – odparł Mikael. – Zupełnie bez sensu, skoro znacznie bliżej są owłosieni gliniarze.
Wziął jej gołe stopy w swoje ręce i zaczął masować.
Owłosiony gliniarz, pomyślała Moreno.
Potem wybuchnęła śmiechem.
– Chyba przydałby mi się spacer po plaży – przyznała. – Za dużo wypiłam… i zjadłam za dużo sosu.
– Ja to samo. Weźmiemy koc? Świeci księżyc.
– Nie poradzimy sobie bez koca.
Wrócili z plaży niedługo przed wschodem słońca, a potem spali do dwunastej.
Po niedzielnym śniadaniu, składającym się głównie z soku i kawy, położyli się na leżakach w ogrodzie, mając wodę mineralną i jeszcze więcej soku w zasięgu ręki. Dopiero teraz, przy jaśniejącym umyśle, Ewa Moreno odkryła, w jakim fantastycznym domu się znalazła. Była to stara drewniana chałupa, duża i zapadająca się, okolona werandą, z balkonami na piętrze. Trzeszczące schody, krzywe kąty i wąskie przejścia musiały wryć się w pamięć każdego mieszkającego tu dziecka. Wykusze z zasuszonymi kwiatami, nieszczelne staroświeckie okna i meble zebrane przez cztery czy pięć pokoleń z dziesięciokrotnie większej liczby stylów.