– Nie, ale jeśli oddam go we włoskim konsulacie, mogę wyrobić mojej córce osobny paszport. Jest jeszcze coś – pokazał Banyonowi zdjęcie. – Z krótkimi włosami wygląda zupełnie inaczej.
– Owszem – odparł z namysłem detektyw, porównując zdjęcie z fotografią, którą wyjął z kieszeni. – Gdybym nadal posługiwał się starym zdjęciem, mógłbym jej nie poznać – uśmiechnął się szeroko. – I panna Fletcher po prostu dała je panu, bez żadnych pytań?
– Tak.
– Nie jest zatem taka sprytna.
– Jest sprytna – odparł wolno Carlo. – Po prostu… nic nie podejrzewała.
– Tym gorzej dla niej. Powinna wiedzieć, że pan nie ustąpi.
– Tak – mruknął szorstko Carlo. – Ale nie wiedziała…
Wysiadł, trzaskając drzwiami i poszedł do własnego samochodu. Wmawiał sobie, że postępuje słusznie, lecz sam w to nie wierzył. W oczach Sereny ujrzał prawdziwe współczucie i wiedział, że to współczucie pozbawiło ją ostrożności. Przez całą drogę do hotelu powtarzał sobie, że miał prawo to zrobić. W końcu to prawdziwa wojna, a na wojnie wszystkie chwyty są dozwolone. Czuł się jednak jak ostatni łajdak.
Mijały długie, samotne dni, wypełnione oczekiwaniem. Carlo ze zdumieniem odkrył, że nie opuszcza go myśl o Liz i Franku. Fakt, że dwoje ludzi mogło kochać się tak bardzo, by nie móc żyć bez swego partnera, podkreślał jeszcze pustkę panującą w jego życiu. Pewnego dnia, pod wpływem gwałtownego impulsu, wsiadł do samochodu i wyruszył do Delmer. W miasteczku kupił kwiaty i zaniósł je na cmentarz.
Kiedy tam przybył, padał deszcz – ciepła, wiosenna angielska mżawka. Prawie natychmiast odszukał grób Liz i Franka. Obok nagrobka stał niewielki wazon, pełen świeżych kwiatów, jakby ktoś odwiedził tuż przed nim to miejsce. Carlo położył bukiet na płycie i rozejrzał się z nadzieją. Wreszcie ujrzał Serenę, stojącą kilka metrów dalej. Obserwowała go.
– Nie rozumiem – powiedziała, gdy do niej podszedł.
– Spróbuj uwierzyć, że nie jestem potworem, a wszystko stanie się znacznie prostsze – odparł. Czuł się niezręcznie, lecz gdy spojrzał w jej oczy, nie znalazł w nich wrogości. – Nie wiedziałem, że tu będziesz.
– Przyjeżdżam do Delmer co parę tygodni, żeby sprawdzić, co się dzieje z domem. Właśnie się tam wybieram. Może masz ochotę na filiżankę kawy?
– Dziękuję, chętnie.
Ruszył za jej samochodem, podświadomie odnotowując, że wybrała kosztowny, szybki model – wóz dla prawdziwego konesera. Zaparkowali przed domem i przebiegli ostatnie kilka metrów, kryjąc głowy przed coraz mocniejszym deszczem.
– Jestem tu prawdopodobnie ostatni raz – oznajmiła, wpuszczając go do środka. – Mam zamiar sprzedać ten dom.
– Nie możesz tego zrobić! – wyrwało mu się.
– Nie mieszkam tu. Mój dom jest w Londynie. Poza tym – westchnęła – powroty są zawsze takie smutne.
Byłam tu szczęśliwa jako dziecko i teraz nie mogę znieść tej pustki.
– Byłaś szczęśliwa, ponieważ ktoś cię kochał. Twoich dziadków łączyła prawdziwa miłość i część z niej spłynęła również na ciebie.
Poczuł, że ją zaskoczył.
– Dokładnie tak było. Czy to Dawn ci powiedziała?
– Nie, nigdy nie mówiła o swym poprzednim życiu.
Ale poznałem twoich dziadków. Wiem, jacy byli.
Spojrzała na niego, starając się pogodzić tę niespodziewaną empatię z tym, co o nim słyszała. Po chwili odwróciła się bez słowa i zaczęła wędrować po domu, odsuwając zasłony i wpuszczając do środka trochę światła. Przyglądał się jej, zafascynowany gracją, z jaką się poruszała – niczym trzcina kołysząca się na wietrze.
Serena wyjrzała przez oszklone drzwi, wychodzące na moknący w deszczu ogród.
– Miałeś rację – stwierdziła cicho. – Byłam tu bardzo szczęśliwa. Nie uświadamiałam sobie, jak bardzo, póki wszystko się nie skończyło. Pamiętam nasze szalone zabawy w lecie.
– Wasze? Twoje i Dawn?
– Nie, ona była dużo starsza. Należałam do miejscowej paczki i często toczyliśmy tu prawdziwe bitwy, jako wojska króla Karola i armia Cromwella. Andrew wypożyczał ze sklepu ojca garnki, które służyły nam za hełmy.
Carlo uśmiechnął się szeroko.
– Założę się, że byłaś przywódcą grupy.
– Tak, lubiłam rządzić. Ale miałam też zwariowane pomysły. Chlapałam się w strumyku, nawet kiedy było bardzo zimno i właziłam na najwyższe drzewa. Andrew wyzwał mnie kiedyś na pojedynek we wspinaczce, ale w połowie drogi zakręciło mu się w głowie i musiałam go ratować.
– Wyobrażam sobie. Widziałem go z Patricia na pogrzebie i dziś, w miasteczku. Zauważyłem, jak bardzo zmienił się jego sklep. Tylko mi nie mów, że to była jego inicjatywa.
– Nie, to robota Patricii – odparła Serena. – Miałeś rację, że powinni się pobrać. Teraz to widzę.
Carlo spoważniał nagle.
– Mógłbym niemal z radością zostawić ci Louisę, gdybyś mogła zapewnić jej takie dzieciństwo: zabawy w chowanego, wspinanie się na drzewa, brodzenie w strumieniu, kontakt z naturą i rozwój osobowości.
– Spojrzała na niego z zaciekawieniem, on jednak ciągnął dalej: – Zaznała tego, gdy po raz pierwszy odwiedziła ten dom. Była tu szczęśliwa.
– Dlaczego więc ją zabrałeś?
– Musiałem.
– O tak, z powodu kłopotów z firmą – stwierdziła cierpko. – Tylko, że tak naprawdę nie było żadnych kłopotów.
Spojrzał jej prosto w oczy.
– Myślę, że wiesz, co się naprawdę stało.
Trafił w sedno. Serena opanowała się prawie natychmiast, lecz przez moment w jej oczach błysnęło coś, co pozwoliło mu sądzić, że ona wie, o co mu chodzi.
– Skąd miałabym wiedzieć? – spytała powoli.
– Bo jesteś kobietą, masz serce i intuicję. Nie dostrzegłaś tego wtedy, byłaś zbyt niedoświadczona.
Ale, Sereno, czy naprawdę w ciągu ostatnich kilku lat nie pojęłaś, dlaczego uciekłem?
– Nie wiem, o czym…
– Nie kłam – przerwał jej ostro, nagląco. – Nie kryj tego przede mną. Uciekłem od ciebie i ty o tym wiesz.
Musiałem zachować mój honor – i twój. Byłem mężem twojej kuzynki, krępowały mnie więzy małżeńskie.
Miałem zbyt wielkie poczucie obowiązku. – Spojrzał jej prosto w oczy. – Wyjechałem z tego samego powodu, dla którego rzuciłaś swego narzeczonego.
Jej policzki pokryte rumieńcem przypomniały mu kwiat dzikiej róży – jak wtedy, gdy się poznali. W jej wzroku dojrzał zmieszanie.
– Odwołałam ślub, ponieważ w ostatniej chwili zorientowałam się, że nie jestem właściwą żoną dla Andrew – odrzekła ostrożnie. – Nic ponadto.
– Naprawdę?
Już miała mu odpowiedzieć i jego serce zabiło mocniej. W tym momencie jednak tuż obok rozległ się przeszywający pisk. Serena potrząsnęła głową, jakby obudziła się ze snu.
– Co się dzieje? – zapytała ostro.
Klnąc, Carlo wyłączył brzęczyk w swoim zegarku.
– Nastawiłem go, żeby pamiętać o pewnym telefonie.
Odsunęła się, jakby chciała uciec.
– Obawiam się, że tutejszy aparat nie działa.
– Nie szkodzi. Mam telefon ze sobą.
– Lepiej wiec zadzwoń. Jestem pewna, że to pilne.
Czar prysł. Carlo zdecydowanym krokiem ruszył w kierunku samochodu i wyjął telefon komórkowy. Wystukał numer swego biura, nie mógł jednak uzyskać połączenia. Wrócił do domu i powtórnie usiłował się połączyć. Tym razem zdołał dodzwonić się do swojej rzymskiej fabryki, ale choć Capriati, jego asystent, został wcześniej uprzedzony o tym, że ma spodziewać się telefonu, nie było go na miejscu.
Carlo wzruszył ramionami i rozłączył się. Jego złość na nieobowiązkowego pracownika minęła szybko, gdy spojrzał na Serenę, otwierającą okna w salonie. Kiedy pchnęła oszklone drzwi, odłożył telefon na stół w holu i podszedł do niej, spoglądając na ogród.