Выбрать главу

– I masz rację, bo chociaż Bursztynowy Żuraw zaprzeczy, martwi się bardziej, ponieważ Klinga jest kobietą. – Zimowa Łania zapatrzyła się w morze, zastanawiając się, jak uda jej się przekonać męża, że ich “delikatna dziewczyneczka” była równie krucha jak hartowana stal. – Może jeśli porównam ją do Judeth? – zastanawiała się głośno. – Nie sądzę, aby Klinga robiła to świadomie, ale widzę, jak naśladuje zachowanie charakterystyczne dla Judeth.

– On ją podziwia i szanuje, a poza tym widział ją w działaniu; wiedział, że Judeth specjalnie szkoliła waszą Klingę i być może to go pocieszy – stwierdziła Zhaneel, a potem potrząsnęła głową, co było oznaką zniecierpliwienia. – Nie wiem, co jeszcze mogłabyś zrobić. A co ja pocznę ze Skanem? Skupię jego uwagę na Keenacie?

– Czy możemy go włączyć w trening Keenatha? – spytała Zimowa Łania. – Nie radzę sobie w tym, a ty i Skan wymyśliliście bieg z przeszkodami. Wszyscy trondi'irn zaczynają od treningu na polu bitwy, ale gryfi tor przeszkód u Srebrzystych jest symulacją walki, a nie udzielania pierwszej pomocy. Niezbyt się nadaje, a nie wiem, jak go zaadaptować.

– Dobrze. To chyba się uda. Poćwiczy i będzie miał o czym myśleć. A przynajmniej poćwiczy coś oprócz wspinania się na moje ramiona. – Zhaneel przechyliła głowę. – A co z Zimową Łanią? Co z Zhaneel? Co my zrobimy, żeby nie myśleć o naszych nieobecnych dzieciach?

Zimowa Łania potrząsnęła głową.

– No właśnie. Szczerze mówiąc, nie wiem. I prawdopodobnie przez następne sześć miesięcy będą mnie regularnie budziły koszmary. Czy nie powinnyśmy się skupić na zmartwieniach naszych mężów?

– Z pewnością będziemy mieć pełne ręce roboty, a oni zaczną się głowić, jak uciec przed naszym pocieszaniem!

Zhaneel przytaknęła, a potem wyciągnęła łapę i delikatnie dotknęła ramienia Zimowej Łani szponem. Uśmiechnęła się, a jej oczy złagodniały, napotykając spojrzenie kobiety.

– Na pewno możemy pomóc sobie, wysłuchując siebie nawzajem, duchowa siostro.

Jest tylko jeden problem z. byciem na służbie. Wstajesz o zupełnie nieprzyzwoitych porach. Tad westchnął bezgłośnie; jego partnerka miała słuch ostry jak gryf. Jak zwykle podczas podróży Klinga zerwała się bladym świtem. Tad słyszał, jak kręciła się wokół wspólnego namiotu: budowała palenisko, przygotowywała śniadanie, nosiła wodę. Była zachwycającym czyścioszkiem: kąpała się wieczorem przed pójściem spać i rano, gdy wstała. Byłoby wysoce nieprzyjemne, gdyby musiał dzielić namiot z kimś nie przywiązującym wagi do higieny, szczególnie teraz gdy oddalili się od wybrzeża i ruszyli w las. Było w nim bardzo wilgotno i niekiedy okropnie gorąco. Klinga nie stanowiła jedynie żywego bagażu do noszenia; kosz kołysał się przy najlżejszym podmuchu i musiała balansować, aby z niego nie wypaść. To była praca, ciężka praca i zazwyczaj Klinga spływała potem; kiedy Tad lądował, aby odpocząć, ona też padała z nóg.

On oczywiście nie zawracał sobie głowy myciem i utrzymywaniem piór w czystości, a większości ludzi podobał się naturalny, korzenno-piżmowy zapach ciała gryfów. Nie mógł latać z mokrymi skrzydłami, a kiedy się zatrzymywali, nie miał czasu na mycie przed zapadnięciem nocy. Zdecydował się ograniczyć do kąpieli w piasku aż do dotarcia na posterunek. Czuł się więc absolutnie usprawiedliwiony, wylegując się w cieple wygodnego schronienia, kiedy ona odbywała rytuał mycia i zajmowała się obozowiskiem.

I tak nie mógł jej pomóc. Nie mógł nosić wody: dziobów nie stworzono po to, aby nosić w nich wiadra. Nie mógł zajmować się ogniskiem: gryfy były pierzaste, a pióra były łatwopalne.

Wczoraj wieczorem za to zrobił więcej. Przyniósł wystarczającą ilość drewna, aby podtrzymać ogień do rana i oddał część swego łupu, aby mieli śniadanie. Złoży namiot, tak jak go postawił; szybkie stawianie namiotu wymagało magii i choć nie dorównywał ojcu, był magiem, który potrafił rzucać drobne zaklęcia kinetyczne. W obozie wykonał już swoje obowiązki; wcale się nie lenił, tylko odpoczywał po ciężkiej pracy.

Zamknął oczy: słuchał plusku wody, Klingi przeklinającej jej chłód i uśmiechnął się. Wszystko szło dobrze.

Ponieważ i tak już ciężko pracowali, naginał zasady i używał magii do polowania. Odnajdywał za jej pomocą odpowiednie zwierzę i unieruchamiał je, dopóki do niego nie dotarł. Nie mogli sobie pozwolić na stratę energii i długie polowania, nie teraz; musiał postawić namiot, zebrać drewno i zwabić jakieś zwierzę przed zmierzchem. W Białym Gryfie mógł być naganiaczem; mieli wokół wystarczającą ilość stad i ryb, aby łowy na dziką zwierzynę uznawać za przedsięwzięcie wymagające większych umiejętności. Kiedy dotrą do Posterunku Piątego, będzie miał dużo czasu na prawdziwe polowanie podczas patroli. Ale w podróży potrzebował więcej jedzenia, niż zdołaliby udźwignąć i oznaczało to polowanie najmniejszym kosztem, przy użyciu wszystkich znanych sztuczek.

W końcu dźwięk tłuszczu skwierczącego w ogniu sprawił, że otworzył oczy i ruszył się. Śniadanie; i chociaż osobiście wolał surowe mięso, mógł przecież jeść co innego. Choć mięsożerne, gryfy doceniały jarskie przysmaki, a Klinga znalazła zeszłego wieczoru wspaniałe grzyby, rodzaj hub, kiedy on nosił drewno. Szybki test potwierdził ich nietoksyczność i wysokie wartości smakowe. Zostawili połowę na śniadanie, ciągle przyczepione do pnia na wypadek, gdyby po oderwaniu spleśniały.

Świeża dziczyzna i grzybki. Porządny sen i dzień lotu przed nami. Życie jest dobre.

– Jeśli nie wyleziesz, leniuchu – głos Kingi przeszył płótno namiotu – sama wszystko zjem.

– Po prostu nie chciałem naruszać intymności twej kąpieli – odparł godnie, wstając i wystawiając dziób. – W odróżnieniu od ludzi, o których nie wspomnę, jestem dżentelmenem, a dżentelmen zawsze szanuje prywatność damy.

Być może słońce już wzeszło, ale pomiędzy drzewami było ciemno jak w nocy. Klinga kładła kawałki grzybów na patelnię wysmarowaną tłuszczem; zauważył, że już odłożyła dla niego połowę. Położyła grzyby na ćwiartce jelonka, od której odkroiła stek dla siebie.

Ubrała się stosownie do panującej wilgotności i temperatury w tunikę bez rękawów i spodnie o kroju Haighlei, choć nie w ich kolorach. Haighlei szybko opanowali nowy rynek, który się otworzył w Białym Gryfie, tkając swe przewiewne materiały w kolorach beżu, szarości, pastelach oraz czerni i bieli. K'Leshya mogli potem ozdabiać te materiały według swoich upodobań. Rezultaty zmieniały się w zależności od tego, kto nosił ubrania. Potomkowie Kaled'a'in haftowali swe ubrania, nabijali je ćwiekami i naszywali cekinami; ci, których klan zaadoptował, przybysze, którzy związali się z gryfami, nosili mniej wymyślne stroje. Klinga, świadomie lub nie, wybrała odzienie skrojone na wzór Kaled'a'in, ale w kolorach ludu swej matki. Teraz nosiła beże z kremowymi lub jasnobrązowymi lamówkami. Jak zwykle, choć nie było nikogo, kto mógłby to podziwiać, na jej piersi lśniła odznaka Srebrzystego Gryfa.

Wokół nich, a raczej ponad nimi, leśne ptaki i zwierzęta łapały swe własne śniadanie. Po trzech dniach podróży znaleźli się w końcu w “deszczowym lesie” Haighlei, który różnił się od wszystkiego, co dotychczas widzieli. Drzewa były wielkie, niewiarygodnie wysokie, rosnące jak nagie kolumny leśnej świątyni po sto stóp w górę, gdzie rozpościerały swe gałęzie w stronę światła słonecznego. Rywalizowały tak zajadle, że poszycie pozostawało w nieustannym tajemniczym cieniu. Kiedy podchodzili do lądowania i znajdowali się pod koronami, kilka chwil trwało, zanim oczy przyzwyczaiły się do mroku.