Выбрать главу

Kiedy obiegała obóz, rozciągnął skrzydła i wykonał kilka ćwiczeń, starannie rozgrzewając i rozluźniając każdy mięsień, nawet te, których nie używał w czasie lotu. Odwrócił się, wbił szpony w ziemię i energicznie zamachał skrzydłami, jakby próbował podnieść kulę ziemską. Skręcał się, obracał i rozciągał w podobnych do tańca ruchach, upewniając się, że każdy mięsień jest sprawny. Kiedy nie wyczuł żadnego napięcia w ciele, spojrzał na Klingę.

– Gotów? – zawołała i ruszyła przez mgłę ku koszykowi. Potwierdził.

– Startujmy – odparł. – Burza nadciąga.

– Tak myślałam. – Wyjęła paliki przytrzymujące kosz na ziemi i wrzuciła je do środka, po czym skoczyła ich śladem. Przesunęła kilka rzeczy, świadoma wagi i równowagi kosza, po czym usiadła, trzymając się przodu gondoli obiema dłońmi.

To był sygnał dla niego. Uderzając potężnie skrzydłami, wzbił się w powietrze. Liście i pył posypały się na ziemię, podniesione wiatrem, a Klinga zmrużyła oczy.

Wzleciał może trzy długości, kiedy poczuł chwilowy opór kosza pod sobą. Ale zaklęcie nadal mocno trzymało, a ciężar za uprzężą przypominał raczej ciężar jelonka, a nie ogromnego koszyka.

Natychmiast poczuł, że działo się coś złego. Kosz wydawał się cięższy, a mięśnie sztywne, choć nie czuł tego podczas rozgrzewki.

Czy to wilgoć i chłód?

Nieważne; pochłaniał go lot i nie odważył się przerwać startu. Po prostu bardziej się wysilił, pogłębił uderzenia skrzydeł, naparł na uprząż.

Klinga trzymała się, gdy kosz poderwał się z ziemi; w takiej chwili łatwo było przeważyć gondolę, a nowicjusze często wypadali. Tad i kosz unieśli się między drzewami w kilku skokach, spowodowanych jego potężnymi skrzydłami.

Oddychał ciężej, niż powinien. Co się ze mną dzieje? Nie wyspałem się? Czy za dużo zjadłem? Myśl o grzybkach pojawiła się w jego głowie; nawet jeśli nie były trujące, może go w jakiś sposób osłabiły?

Ale zauważyłby to przecież zeszłej nocy? Czy nie dostrzegłby tego podczas rozgrzewki?

Niekoniecznie…

W następnej chwili wzlecieli nad mgłę, która pełzła po ziemi i zakrywała poszycie. Spojrzał w górę na biegnące mu na spotkanie korony drzew.

Zmusił mięśnie do pracy, kierując się ku światłu. Tysiące ptaków rozwrzeszczało się na jego widok, a potem umilkło zaszokowanych, patrząc na obładowanego gryfa przelatującego przez gałęzie. Wybrał drogę przez dziurę w koronach, powstałą w wyniku upadku jakiegoś tysiącletniego giganta, a pod nim Klinga rozluźniła się i zaczęła odsuwać gałęzie, które zagrażały linom i samemu koszykowi. Używała długiego kija z przywiązanym na końcu trójzębem, wyciętym wczoraj z przeznaczeniem specjalnie do tej czynności. Kiedy przebili się przez ostatnie konary, upuściła kij. Nie będą go potrzebowali przy następnym lądowaniu, a był zbyt długi, by go włóczyć ze sobą.

Kontrast między mrokiem pod drzewami i bijącą w oczy jasnością w górze oślepił Tada, dopóki jego oczy się nie przyzwyczaiły; nie wstrzymywał lotu, musiał bowiem wznieść się wyżej. Może nie widział wyraźnie, ale nie miał wątpliwości, gdzie powinien lecieć. “Dół” był kierunkiem, w którym ciągnęła uprząż; rozwinął skrzydła, bijąc nimi szeroko i wciąż czując ciężar, a gdy odzyskał wzrok, lecieli tak wysoko nad drzewami, jak wysoko ich konary rosły nad leśnym poszyciem.

Wystarczy. Wyrównał poziom lotu, kierując się wewnętrznym kompasem, a kosz wisiał pod nim spokojnie. Klinga nie rozluźniła dłoni zaciśniętych na krawędziach, bo w ten sposób mogła równoważyć nagłe zmiany wiatru, ale pozwoliła sobie na odprężenie.

Kiedy tylko wyrównali lot i Tad upewnił się, że nie musi zmagać się z żadnymi prądami powietrza, zlustrował pogodę. Jego zmysły go nie oszukały: chmury wisiały nisko, pękate i szare od zgromadzonej wody. Nie wyczuwał jeszcze deszczu w powietrzu, ale to kwestia czasu. To nie były jeszcze chmury burzowe; burza, gdy już nadejdzie, runie na nich z rykiem z chmur, które piętrzyły stalowoniebieskie brzuchy.

Jeśli będą mieli dużo szczęścia, wylecą spod tych chmur, zanim zacznie się burza, ale nie liczył na to. Wiatr wiał mu w plecy, więc istniała duża możliwość, że znajdą się w samymśrodku nawałnicy i nie zdążą uciec.

Będzie wiele znaków ostrzegawczych, zanim zrobi się gorąco. Zdążę wylądować, gdy zobaczę burzę.

Może ją nawet wyczuje, zanim zobaczy. Nie idzie nam teraz najlepiej - przyznał ze smutkiem. Mimo starannej rozgrzewki ciągle czuł – nie sztywność, nie naciągnięcie, ale lekki ból.

Czy coś się ze mną dzieje? Czy po prostu za dużo zjadłem rano! Ruszył na zachód, lecąc tak szybko jak mógł, szukając na horyzoncie rozdwojonych języków błyskawic, które oznajmią nadejście burzy. Miał nadzieję, że nie brała go gorączka; choć gryfy nie były podatne na infekcje, nie znaczy to, że ich nie znały. To nie był ani czas, ani miejsce na chorobę – chociaż w razie nagłego wypadku Klinga mogła skorzystać z lekkiego telesonu, który ze sobą wieźli, aby wezwać pomoc. Teraz, gdy magia znów działała, nawet tak słaba magia umysłu jak jej, wzmocniona przez teleson, docierała do Białego Gryfa. Napracowałaby się, ale zdołałaby wezwać pomoc.

To pewnie przez nocleg w wilgoci. Nigdy wcześniej nie musiałem spać w namiocie na wilgotnej ziemi. Teraz po raz pierwszy przekonał się, jak będzie się czuł na starość, kiedy stawy mu napuchną i zaczną boleć. Nic dziwnego, że jego ojciec ruszał się tak ostrożnie! A on podejrzewał, że to tylko afektacja, aby dodać sobie godności!

Nie sądzę, aby starzenie mi się spodobało.

Leciał dalej i był bardzo zadowolony, że nie szli na piechotę. Właśnie przeleciał nad terenem, który pokonywaliby przez kilka dni i zajęło mu to kilka chwil. A nawet nie minęło południe!

Wyczuł wodę, a powietrze stało się ciężkie i gęste, i nagle wpadł na pomysł innego wyjaśnienia trudności z lataniem. To nie jest dobre powietrze do lotu. Może to nie moja wina; może to ciśnienie nas przygniata. W zbyt gęstym powietrzu leciało się równie źle jak w zbyt rzadkim, a dodatkowy wysiłek przy pokonywaniu oporu wystarczył, aby rozbolały go stawy!

Ciągle nie było oznak nadchodzącej burzy, ale nie mogła być zbyt daleko. Wytrzeszczył oczy, polując na błysk błękitnobiałego światła między chmurami…

Tadrith nie przeczuł niebezpieczeństwa, poczuł tylko nagły ucisk w żołądku, kiedy wpadł w wir powietrza i został podrzucony, a po chwili spadł. Kręciło mu się w głowie, był zdezorientowany i dyszał.

Potem w mgnieniu oka zaklęcie koszyka zniknęło jak woda wyciekająca z rozbitego dzbana.

Kosz odzyskał swą wagę – wagę Klingi, zapasów, samej gondoli.

W powietrzu utrzymywał go jeden zszokowany gryf.

Kosz runął w dół jak kamień i pociągnął Tada, krzyczącego w zaskoczeniu, za sobą.

Uprząż werżnęła się gryfowi w ramiona; nagłe szarpnięcie wybiło mu powietrze z płuc i wszystkie myśli z głowy. Uderzał rozpaczliwie i na próżno skrzydłami, próbując zrównoważyć ciężar; pod nim Klinga krzyczała i cięła liny, próbując go uwolnić. Musiał spowolnić ich upadek! Klinga nigdy go nie uwolni, a jeśli przetnie liny, runie na pewną śmierć! Nie zostawi jej! Nie miał czasu na magię, żadnej szansy, aby się skoncentrować na zaklęciu, a poza tym co mógł zrobić? Krew pulsowała mu w głowie, w oczach pociemniało z wysiłku, próbował zmusić skrzydła do szybszego poruszania się, aby mogły zgarniać więcej powietrza. Jeśli będzie się starał, wyhamuje koszyk! Strach dodawał mu energii, wywołując desperackie machnięcia skrzydeł.