W mięśniach czuł potworny ból, paliły go żywym ogniem, jakby milion demonów kłuło go rozpalonymi do czerwoności; sztyletami. Przednie szpony chwytały na próżno powietrze, jakby część jego umysłu była przekonana, że zdoła się go przytrzymać.
Jego myśli kłębiły się, gdy pikowali w dół, ku drzewom.
Nie potrafił nawet wybrać miejsca, w które uderzą.
Wydawało mu się, że Klinga krzyczała; nie słyszał jej, bo dudniło mu w uszach. Zaczął widzieć na czerwono…
Uderzyli w drzewa.
To ich wyhamowało. Gdy wpadli na korony, poczuł, że koszyk stał się nieco lżejszy; przez chwilę miał nadzieję, że giętkie gałęzie złapią ich i utrzymają.
Ale kosz był zbyt ciężki, a gałęzie ani wystarczająco grube, ani silne. Kiedy gondola pociągnęła go w mrok, zbyt późno zorientował się, że uderzenie w drzewa z rozpostartymi skrzydłami nie będzie dla latającego stworzenia przyjemne.
Odrzuciło go; zamiast spadać przez dziurę, którą wyrąbał koszyk, uderzył rozpostartym skrzydłem w boczne konary.
Ból przeszył go jak piorun.
A potem nastała ciemność.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Z niewiadomego powodu Klinga nigdy nie należała do ludzi, którzy w budzących grozę sytuacjach zamieniają się w słup soli. Zawsze działała; istniało pięćdziesiąt procent szans, że podejmie właściwe kroki. Nie zastanawiając się, wydobyła swój sztylet, próbując odciąć uprząż Tada, kiedy spadli ku koronom drzew. Cięła szaleńczo liny, które uwięziły go, bezradnego, w pułapce grawitacji, ale najwyraźniej bez skutku; spadali zbyt szybko.
Jesteśmy martwi - pomyślała bezradnie, bo jej ciało wcale nie chciało umierać i chwilę przed uderzeniem w korony drzew rzuciła się na dno kosza, zwijając się w kłębek.
Kosz zatoczył się, przebijając się przez gałęzie, miotało nią w gondoli, pośród porozrzucanego ekwipunku, jak kawałkiem śmiecia. Coś mocno walnęło ją w ramię i usłyszała swój krzyk. Ból był jak eksplozja gwiazd w głowie.
A potem, na szczęście, zemdlała.
Bolała ją głowa. Bolała ją bardzo. A ramię bolało jeszcze bardziej; z każdym uderzeniem serca coraz bardziej, a kiedy oddychała albo wykonywała najmniejszy ruch, czuła, jak bok i ręka stawały w ogniu. Skoncentrowała się na bólu, nie otwierając oczu; jeśli nie uda jej się nad nim zapanować, nie będzie w stanie się poruszyć. Jeśli się nie poruszy, ona i prawdopodobnie Tad będą tu leżeć, dopóki coś nie przyjdzie i ich nie pożre.
Otocz, ból i wyizoluj go. A potem zaakceptuj. Przestań z nim walczyć. Nie bój się go. Ból jest tylko informacją, od ciebie zależy, jak ją zinterpretujesz. Ty go kontrolujesz. Przypomniała sobie lekcje dawane przez ojca, kontrolując oddech; nigdy przedtem nie stosowała jego metod do czegoś poważniejszego od zwichniętego nadgarstka, ale ku jej zaskoczeniu zadziałały równie skutecznie przy poważnych obrażeniach.
Niech się stanie częścią ciebie. Nieważną częścią. A teraz pozwól ciału go znieczulić, pozwól ciału pokonać go swoją armią. Klinga wiedziała, że jej ciało zacznie wytwarzać własne środki przeciwbólowe; cały szkopuł polegał na tym, aby je przekonać do wyprodukowania wystarczającej ilości. I przekonać, że w tej chwili ból stoi na przeszkodzie przetrwaniu…
Wolno – zbyt wolno – ale podziałało. Otworzyła oczy.
Kosz leżał na boku, kilkanaście stóp od niej. Wyglądało na to, że została wyrzucona w chwili, gdy uderzyli w ziemię albo tuż przedtem. Na szczęście wytrzymały sznury, którymi związała ładunek, inaczej zabiłoby ją własne wyposażenie.
Kosz leżał wśród połamanych gałęzi, okryty zgniecionymi liśćmi. Nie wyglądał na zdatny do użytku, ani teraz, ani kiedykolwiek.
Pewnie większość wyposażenia też jest bezużyteczna - pomyślała obojętnie. Obojętność przyszła jej z łatwością; nadal była w szoku. Żyję. To więcej, niż się parę minut temu spodziewałam.
Powoli usiadła, uważając na obrażenia, które sprawiły, że tak bolało ją ramię. Drugą ręką zbadała się delikatnie i zagryzła wargi do krwi, kiedy palce natrafiły na pogruchotaną kość.
Złamany obojczyk. Muszę unieruchomić prawą rękę. Nic dziwnego, że bolało jak wszyscy diabli Haighlei! Koniec z podnoszeniem czegokolwiek i posługiwaniem się bronią.
Przesunęła badawczo palcami po twarzy i głowie, nie natrafiając na nic poważniejszego od guza wielkości gęsiego jaja na potylicy i rozcięć, pokrytych zasychającą krwią. Z taką samą ostrożnością wyprostowała prawą, a potem lewą nogę. Siniaki. Mnóstwo otarć, których na razie wcale nie czuła.
Pewnie jestem pokryta siniakami od stóp do głów. Będzie coraz trudniej; niedługo zacznie sztywnieć, a rano wcale się jej nie polepszy.
Podtrzymując prawą rękę lewą dłonią, poruszała nogami, aż odzyskała w nich czucie i mogła uklęknąć. Na razie nie widziała nic poza koszykiem, ale z kierunku lin wywnioskowała, że Tad musiał być zaraz za nią.
Prawie bała się spojrzeć. Jeśli zginął…
Odwróciła się, powoli i ostrożnie, i zaszlochała z ulgi, gdy go ujrzała: poruszał się. Nie umarł! Nie był w najlepszym stanie, ale ciągle oddychał!
Leżał rozciągnięty na połamanych krzakach, wciąż nieprzytomny. Leżał na swoim prawym skrzydle, zgiętym pod nienaturalnym kątem, z lotkami mierzącymi w przód, nie w tył; większość z nich była połamana i poszarpana. Na pewno miał jedno skrzydło złamane i oznaczało to, że nie poleci po pomoc.
Kiedy znów się poruszyła i spróbowała wstać, otworzył oczy i dziób. Zapiszczał cienko i zamrugał, otumaniony.
– Nie ruszaj się! – krzyknęła ostro. – Pozwól, że do ciebie dojdę i ci pomogę.
– Skrzydło… – wyszeptał ochryple, dysząc z bólu.
– Wiem, widzę. Leż spokojnie, aż do ciebie dojdę.
Zaciskając zęby, wsunęła ramię w tunikę i mocno zawiązała jej poły, używając tylko lewej dłoni. Tylko tak mogła teraz unieruchomić rękę.
Wstała, chwytając się połamanych gałęzi wokół, i podeszła do Tada. Kiedy już się przy nim znalazła, obejrzała go dokładnie, zastanawiając się, od czego zacząć. Dżungla była uspokajająco cicha.
– Możesz poruszać palcami lewej zadniej stopy? – spytała.
Mógł; powtórzył gest prawą stopą, a potem szponami przednich łap.
– Prawa tylna boli, kiedy się ruszam, ale nie jak złamanie – orzekł, a Klinga odetchnęła z ulgą.
– W porządku, kręgosłup masz cały, podobnie nogi; lepiej, niż mogliśmy się spodziewać. – Zgubiła nóż, którym próbowała go wyswobodzić, ale mogła dosięgnąć wszystkich sprzączek, więżących go w uprzęży. Sycząc z bólu za każdym razem, gdy ruszyła ramieniem, uklękła wśród połamanych gałęzi i konarów, i zaczęła rozpinać uprząż.
– Chyba jestem jednym wielkim siniakiem – stwierdził, kiedy wsunęła rękę pod jego ciało, odpinając tyle lin, ile się tylko dało.
– To tak jak ja – odparła, walcząc z ostatnią oporną sprzączka. Wiedział, że dopóki Klinga mu nie każe, nie powinien się ruszać; jakikolwiek ruch mógł rozedrzeć delikatne naczynia krwionośne w skrzydle, gdzie skóra była najcieńsza i wykrwawiłby się na śmierć, zanim mogłaby mu pomóc.
W końcu porzuciła tę ostatnią sprzączkę. Podeszła do Tada i zajrzała mu w źrenice. Czy rzeczywiście jedna była mniejsza? Nie była w stanie tego orzec, nie mając lampki do sprawdzenia ich reakcji.
– Możesz mieć wstrząs mózgu – rzekła z powątpiewaniem.
– Ty też – odwzajemnił się, choć sama doskonale o tym wiedziała. Aż się nie mogę doczekać bólu głowy.