– Leż tutaj – przykazała. – Idę po apteczkę. Jeśli ją znajdę. Jeśli się do czegoś nadaje.
Zapakowali ją na samym wierzchu, choć znaczyło to, że musieli ją wypakowywać i odkładać na bok podczas każdego, noclegu. Cieszyła się teraz, że zachowała porządek, w jakim zaopatrzeniowiec pakował kosz; gdyby musiała wyrzucać jedzenie, namiot i wyposażenie biwakowe, dopiero by się im pogorszyło!
Jedno pytanie: czy apteczka leży teraz na samym dnie!'
Podeszła do koszyka i z olbrzymią ulgą odkryła, że apteczką leżała ciągle na wierzchu – a teraz, skoro kosz leżał na boku,, najłatwiej było się do niej dostać.
Chociaż “najłatwiej dostać” okazało się pojęciem względnym…
Zanim cokolwiek zrobiła, przyjrzała się pobojowisku. Kosz leżał na kupie połamanych gałęzi; wyposażenie wypadło i teraz rozrzucone było dookoła. Apteczka zawisła pomiędzy rozdwojonymi konarami na wysokości ramion, ale wokół konarów leżało pełno szczątków. Bardzo łatwo można było się poślizgnąć i zwichnąć albo i złamać kostkę – a mogła użyć tylko jednej ręki, aby się czegoś chwycić. Upadając, mogłaby znów zemdleć albo jeszcze bardziej uszkodzić obojczyk, albo jedno i drugie.
Ale potrzebowali apteczki; potrzebowali jej bardziej niż czegokolwiek innego.
Muszę być bardzo, bardzo ostrożna. Nie mogła znaleźć innego sposobu na dostanie się do pakunku.
– Tad? Tad, czy możesz się skoncentrować na tyle, by użyć zaklęcia kinetycznego?
Usłyszała tylko chrypliwe:
– Nie… – i jęk bólu.
Cóż… to i tak nie byt najlepszy pomysł. Więcej ryzykuję, znajdując się w pobliżu bredzącego gryfa, który rzuca zaklęcie, niż włażąc na to drzewo.
Musiała więc tam podejść. To była wyczerpująca podróż; badała każdy krok, zanim go zrobiła, i upewniała się, że stoi w bezpiecznym miejscu, zanim dała następny. Spociła się jak mysz, zanim doszła do konarów, i z wysiłku, i z bólu. Wyciągnięcie ręki, uwolnienie apteczki i rzucenie jej na ziemię w kierunku Tada wyczerpało całą jej energię. Apteczka była cięższa, niż wyglądała – z powodu zestawu do nastawiania kości. Prawie znów zemdlała z bólu, gdy ją rzuciła – ale apteczka wylądowała tam, gdzie Klinga chciała, z daleka od jakichkolwiek szczątków.
Chwyciła się gałęzi, oddychając płytko, aż ból osłabł na tyle, że podjęła ryzyko drogi powrotnej. Jej pot był zimny, a przynajmniej takie miała wrażenie, a poza tym dostał się pod strupy zaschniętej krwi i wzmagał ból i pieczenie ran.
Kiedy dotarła do bezcennej paczki, po prostu padła tam, gdzie stała, opierając czoło o apteczkę, drżąc na całym ciele z bólu i wyczerpania. Każda drgawka wywoływała nową falę bólu w barku, więc wcale nie odpoczęła i miała marne szansę na złapanie tchu.
Pomagając sobie zębami i krótkim nożykiem wydobytym z buta, otworzyła apteczkę i pierwszą rzeczą, jaką złapała, była jedna z fiolek z przeciwbólowym ekstraktem z żółtej orchidei. Przełknęła gorzkie lekarstwo bez mrugnięcia okiem i czekała, aż zadziała.
Tylko raz to brała, gdy złamała palec u nogi, i to w znacznie niniejszej dawce. Tym razem jednak nie wpadła w stan euforycznej radości. Ekstrakt złagodził najbardziej dotkliwy ból, ale nic poza tym. Co za ulga; ból musiał być tak silny, że zneutralizował euforyczne efekty lekarstwa.
Inny środek działał tak na gryfy; przyciągnęła apteczkę bliżej Tada, odetkała większą fiolkę i wsadziła mu ją do dzioba. Odchylił głowę i wypił zawartość, natychmiast zamykając dziób, aby nie uronić ani kropli cennej substancji.
Wiedziała, kiedy zadziałało; rozluźnił mięśnie, a jego oddech się uspokoił.
– Co teraz? – spytał. – Lepiej niż ja widzisz, co jest uszkodzone.
– Najpierw będziesz musiał mi pomóc – oznajmiła. – Nie mogę cię ruszyć, dopóki nie nastawię i nie unieruchomię obojczyka. Inaczej podejrzewam, że znów zemdleję…
– Zły pomysł, nie rób tego – zgodził się, na próbę zginając przednie łapy. – Myślę, że mogę to zrobić. Siadaj tam i spróbujemy.
Był zręczny i delikatny, a mimo to dwa razy straciła przytomność, zanim skończył, mamrocząc urywane przeprosiny za błędy. Jej ramię i ręka znalazły się w ciasnym, brzydkim, ale skutecznym opakowaniu, a obojczyk został nastawiony. Miała nadzieję, że tak pozostanie; nie mogła założyć łupków. Tylko magowie to potrafili, a uzdrowiciele nadal się zastanawiali, jak im się to udawało.
Jego kolej.
Wcale nie było mu łatwiej, chociaż nie stracił przytomności, gdy go delikatnie odsunęła ze złamanego skrzydła, nastawiła je i usztywniła. Tym razem użyła apteczki; zmoczone łupki i bandaże twardniały we właściwym kształcie, gdy schły. Nie była trondi'irn, ale nauczyła się tyle, ile mogła od matki, kiedy stało się jasne, że Tad, stary towarzysz zabaw, stanie się jej stałym partnerem. Kierowała się intuicją. Nie znała słabych punktów gryfiej fizjologii i nie miała pewności, czy jej zabiegi nie okaleczą go do końca życia. Od czasu do czasu ciche jęki dobiegały z zaciśniętego dzioba Tada i trzy razy w czasie operacji prosił ją, żeby przestała.
W końcu oboje powstali z ruin kosza, padli na grubą ściółkę z liści i czekali, aż lekarstwa uśmierzą ból.
Chyba minęła wieczność, zanim była w stanie myśleć o czymś innym poza palącym kłuciem w ramieniu, ale lek działał coraz silniej albo pomogło jej unieruchomienie ramienia. Wśród drzew nadal panowała głucha cisza; ich upadek przestraszył większość mieszkańców, a ptaki i zwierzęta nie nabrały jeszcze odwagi. Falami zalewała ją świadomość dziwnych rzeczy, jakby na moment wyostrzały się różne zmysły, a jej umysł poddawał się dźwiękom lub zapachom. Ostry, kwaśny zapach połamanego drewna – brzęczenie owada na tyle głupiego, aby ich zignorować – niespodziewana nuta żywej czerwieni pojedynczego więdnącego kwiatu, który zerwali w przelocie…
– Co się stało? – zapytała łagodnie w dziwnej ciszy. Pytanie było oczywiste; w jednej chwili lecieli i wszystko szło dobrze, a w następnej nurkowali jak zestrzelona kaczka.
Jego oczy zaszły mgłą i na chwilę okryły się błoną, nadając mu pozór ślepca.
– Nie wiem – powiedział powoli, niechętnie. – Szczerze. Nie potrafię powiedzieć ci nic poza tym, że magia utrzymująca wagę koszyka w rozsądnych granicach po prostu… rozpłynęła się, zniknęła. Nie wiem jak ani dlaczego.
Poczuła, jak przewraca się w niej żołądek. Nie jest to najbardziej pocieszająca odpowiedź na świecie. Aż do tej chwili się nie bała, ale teraz…
Nie pozwolę się przestraszyć. Nie wiemy, co się stało, zapamiętaj to sobie. To jednak mógł być wypadek.
– Czy to mogła być burza magiczna? – nalegała. – Mała albo lokalna?
Położył uszy po sobie i potrząsnął głową.
– Nie. Nie, jestem tego pewien. Gryfy są wrażliwe na burze magiczne, tak jak ktoś z reumatyzmem jest wrażliwy na wilgoć czy prawdziwe burze. Nie, nie było burzy magicznej; wiedziałbym, gdyby się rozpętała.
Jej serce waliło boleśnie. Jeśli to nie było naturalne wydarzenie…
– Atak? – zaczęła, ale znów potrząsnął głową.
Wyglądał na bardziej zaskoczonego niż przestraszonego.
– To nie był atak – rzekł z naciskiem. – W każdym razie nic, co uznałbym za atak. – Spojrzał ponad jej ramieniem, jakby szukał słów, aby opisać, co czuł. – To było bardziej jak… jakby nagle twoje wiadro zaczęło przeciekać. Magia po prostu wyciekła nagle. Nie wiem jak i dlaczego. Po prostu… po prostu odeszła.
Cała magia po prostu odeszła… Nagle zimna ręka paniki, z którą walczyła, złapała ją za kark i Klinga chwiejąc się, wstała! Jeśli magia koszyka wyciekła, co z całą resztą zaklęć?