Na pewno zboczyliśmy trochę z głównej drogi. Nie zwracałem szczególnej uwagi na drogowskazy na ziemi, tylko na niebo i pogodę. Sądzę, że nawet trochę kluczyłem, aby uniknąć najgorszej burzy.
Ale jednak niebezpieczne miejsce, nawet na nie uczęszczanej drodze, powinno rzucić się w oczy doświadczonemu magowi, który go szukał. Powinno wręcz krzyczeć do magów sprawdzających anomalie.
Ja się nie rozglądałem; ja muszę myśleć o używaniu wzroku magicznego, żeby dojrzeć takie rzeczy. Nie jestem Śnieżną Gwiazdą, który musi ciągle pamiętać o tym, aby go nie używać!
Kolejną możliwością było, iż to coś nowego albo mu nie znanego. Niechętnie zwrócił myśli ku pomysłowi, że coś ich strąciło celowo, atakując lub broniąc się.
Ale jeśli to była samoobrona, jak mogli nas dostrzec z ziemi? Atak nie nadszedł z powietrza; jedynymi latającymi przedmiotami byli oni i ptaki. Nie zaatakowano z koron drzew, bo dostrzegłby kogoś bezpośrednio pod sobą. Atak musiał nadejść z ziemi, spomiędzy konarów, ale jak dostrzeżono koszyk, Klingę i Tada?
Nadal nie zostali zaatakowani przez to, co ich strąciło; to mogło oznaczać samoobronę, może nawet odruchową, odpowiedź na możliwe zagrożenie.
Ale to stało się tak szybko! Jeśli nie mieli zaklęcia obliczonego na wywołanie takiego właśnie efektu, nie wiem, jak “oni” mogli tego dokonać, zanim nie wylecieliśmy z ich zasięgu!
Ten argument przemawiał za atakiem; mówił o napastnikach, którzy namierzyli ich, zanim wylądowali zeszłej nocy i poczekali, aż się wzbiją, zanim rzucili zaklęcie, które spowodowało upadek.
Dlaczego więc nie przy szli zobaczyć, czy nas zabili? Czy mogli być tak pewni siebie? Czy po prostu ich to nie obchodziło?
Czy też byli lepsi w grze w chowanego niż on w szukaniu?
Czy mogą tu być teraz?
Oczywiście, było możliwe, że zaatakowano ich z pewnej odległości i nie dotarli do miejsca katastrofy, zanim Klinga i on oprzytomnieli i przygotowali się do obrony. Sposób, w jaki ich zaatakowano, sugerował, że przeciwnik jest tchórzliwy, taki, który zanim uderzy, czeka, aż łup stanie się bezradny lub bezbronny.
O ile, oczywiście, nie należy do tych, co się nie spieszą, co poznają każdą piędź ziemi między nimi a nami, zanim zaatakują.
Westchnął cicho. Miał tylko jeden problem: to były jedynie przypuszczenia. A dociekania nie dawały mu mocnych argumentów za czy przeciw. Nie znał żadnych faktów poza najprostszymi: że padli ofiarą czegoś, co zniszczyło ich zaklęcia i strąciło, bezradnie wirujących, z nieba.
Tak więc przez resztę nocy nadal śledził las i nadstawiał uszu, podskakując za każdym razem, gdy coś usłyszał, i przeklinając nieustanny ból głowy.
Świt nadchodził powoli, stopniowo rozjaśniając ciemność pod drzewami. Tad wiedział, że jego partnerka się obudzi, gdy przyspieszył się jej oddech i tętno – i jedno, i drugie słyszał z łatwością. Klinga u jego boku ziewnęła, zadrżała, zaczęła się przeciągać, i zaklęła pod nosem, kiedy ruch wywołał ból.
Tad zaczepił szpon o rączkę apteczki i przyciągnął ją do Klingi, aby mogła w niej pogrzebać, nie ruszając się zbytnio. Usłyszała to, wsunęła dłoń do apteczki i wydobyła jedną z fiolek; bez słowa przebił woskową pieczęć szponem i Klinga wypiła zawartość.
Leżała cicho kilka chwil, zanim środki znieczulające zaczęły działać.
– Wnioskuję, że nic się nie zdarzyło w nocy? – zapytała.
– Nic wartego wzmianki, oprócz tego, że wydaje mi się, że ktoś dobierał się do resztek jedzenia. – Nie słyszał nic specjalnego prócz pomruków i odgłosu uderzenia, jakby jeden padlinożerca odganiał drugiego. – Powinniśmy przemyśleć zastawienie sideł, szczególnie pętli, do których nie będzie się można dostać z ziemi. Odkrycie, że coś złapaliśmy, ale padlinożerca nas ubiegł, byłoby niezwykle frustrujące.
Powoli usiadła, przecierając oczy jedną dłonią.
– Powinnam była o tym pomyśleć wczoraj – rzekła żałośnie.
– Nic by nam wczoraj nie dały – odparł. – Padało jeszcze długo po zmroku. Prawdopodobnie szlag by trafił linki albo kołki wyskoczyłyby z błota. Jeśli dziś nie będzie tak lało, zastawimy sidła po popołudniowych deszczach.
Znów ziewnęła, a potem skrzywiła się i lekko pomasowała posiniaczoną szczękę.
– Dobry pomysł – zgodziła się. – Sidła są wydajniejszą metodą zdobycia pożywienia od polowania. Zastawimy je tam, gdzie wyrzuciłam resztki jedzenia. Nawet jeśli nic nie zostało, zwierzęta mogą tam wrócić, mając nadzieję, że znów się pojawi. O bogowie, jestem cała sztywna i obolała!
– Dobrze wiem, jak się czujesz. Zostawiłem nam trochę jedzenia na śniadanie. – Odgarnął popiół i ukazały się naleśniki, nieco twardsze niż wczoraj i brudniejsze, ale nadal jadalne. Szkoda, że nie mam maści na siniaki, która podziałałaby na mnie tak, jak to jej mazidło.
– Naprawdę! – Poweselała i podrapała się po karku. – Od razu świat lepiej wygląda! A moja maść na siniaki posiada też dodatkową zdolność odganiania robaków, bo nic mnie nie pogryzło. Chcesz dodatkową porcję środków znieczulających?
Potrząsnął głową.
– Wziąłem je, gdy tylko się rozwidniło wystarczająco, abym widział, którą fiolkę wybieram. – Podał jej naleśnik i zjadł pozostałe trzy szybko i co do okruszyny. Jeden placek był na tyle duży,że się najadła, choć zauważył, iż pochłonęła wszystko i oblizała palce do czysta. Dzięki temu, że napełniła wszystkie pojemniki, jakie mieli, mógł się napić z rondla bez jej pomocy.
Poczekał, aż zjadła, umyła twarz i ręce i ożywiła się.
– Co teraz zrobimy? – zapytał, gdy wycierała twarz w szczątki wczorajszej tuniki. Zakarbował sobie w pamięci, aby wystawić te szmatę na zewnątrz, gdy zacznie padać, by się nieco wyprała.
Usiadła na piętach, sycząc, gdy poruszyła ramieniem.
– Teraz przedyskutujemy możliwości – odparła wolno. – Co zrobimy i dokąd pójdziemy.
Przeciągnął się, uważając na obandażowane skrzydło, i usiadł.
– Możliwości – powtórzył. – Oboje wiemy, że najlepszą rzeczą, jaką możemy zrobić, jest pozostanie tutaj. Racja?
– I zbudowanie stosu. – Wyjrzała przez płótno na drzewa i maleńkie skrawki nieba, mrugające przez zieleń jak maleńkie białe oczy. – Bardzo dymiącego stosu. Potrzebujemy dużo dymu, aby przebił się przez te liście.
– Dwa albo trzy dni potrwa, zanim się dowiedzą, że zniknęliśmy – powiedział głośno, aby się upewnić, że dobrze kojarzy. – Mamy schronienie, możemy je ulepszyć i umocnić, używając drewna i liści. Widziałem, jak zbudowałaś ochronę przed wiatrem i na pewno moglibyśmy dodać podobną ścianę nad płótnem. Jeśli popatrzysz na spadłe liście, zobaczysz, że te, których użyłaś, kiedy wyschną, przypominają cienką skórę; wytrzymają jako szałas.
Przytaknęła, ale wykrzywiła się.
– Jedną ręką nie będzie łatwo – ostrzegła. – A nadal jestem jedyną osobą w tym zespole, która dobrze zna się na węzłach. Możesz wygryzać dziury, przez które przeciągnę sznurek, ale to nadal będzie bardzo mozolne.
– Więc nie będziemy się spieszyć. Mogę coś robić, muszę tylko być ostrożny. – Urwał na moment. – Zostaliśmy ranni, ale nadal jestem dorosłym gryfem, a niewiele stworzeń odważy się rzucić na kogoś mojej wielkości, rannego czy nie.