– Przez te dwa czy trzy dni to, co nas strąciło, może nas odnaleźć, obserwować i powziąć własne plany – sprzeciwiła się, równie łatwo stając po drugiej stronie, jak on, gdy zaproponowała swój plan. – Musimy założyć, że zostaliśmy zaatakowani i obmyślić plan obrony. To miejsce nie nadaje się do tego.
Przytaknął; to było oczywiste. Ze wszystkich stron otaczały ich krzaki, a nie mogli ich zniszczyć, nawet wypalić.
A gdyby mogli? Wolał się nie zakładać. Była szansa, że nic by się nie stało: w końcu nie mogli pozbyć się drzew tak potężnych, że kilku mężczyzn objęłoby pień ramionami. Była też szansa, że skutki przerosłyby ich oczekiwania i puściliby z dymem cały las, skazując się na piekło. Nie zapomniał, że świeże drewno dokładane zeszłej nocy do ogniska paliło się lepiej, niż się spodziewał. Nie, podpalanie tego miejsca w celu uzyskania obronnej przesieki nie było dobrym pomysłem.
– Powinniśmy dostać się w miejsce, gdzie nasz stos może zostać dostrzeżony w nocy – ciągnęła. – Nie sądzę, abyśmy wybili aż taką dużą dziurę w koronach drzew.
– Nie wybiliśmy; sprawdziłem. – Szkoda, ale miała rację. Stos palił się też w nocy, ale nie było mowy, aby ktoś lecący w nocy zobaczył ognisko na ziemi, o ile nie było ono znacznie większe od tego, które mogli zbudować w dwójkę.
– Ostatnim problemem jest brak źródła wody – podsumowała i wyciągnęła zdrową dłoń. – Wiem, że odkąd tu przylecieliśmy, co popołudnie lało jak z cebra, ale nie powinniśmy na to liczyć. Tak: jesteśmy w niewidocznym miejscu bez żadnych znaków, pod drzewami, nie mamy wody i nie jesteśmy w stanie się obronić, gdy nas zaatakują.
Skrzywił się.
– Jeżeli tak uważasz, to pozostanie tutaj raczej nie wchodzi w grę.
– Musimy iść tylko do najbliższego strumienia albo źródła – stwierdziła. – Jeśli będziemy mieli szczęście, znajdziemy je niedaleko. Będziemy mieć szałas i wodę i kiedy przyjrzymy się terytorium, na które spadliśmy, możemy zacząć myśleć o obronie. Ale sądzę, że powinniśmy zaplanować przeprowadzkę.
– Może – rzekł z powątpiewaniem – ale…
To, co zamierzał powiedzieć, zagłuszone zostało grzmotem i uderzeniami kropli deszczu w liście.
– …nie dzisiaj – jęknął, kiedy deszcz runął równie ulewnie jak wczoraj, ale znacznie wcześniej.
Klinga zaklęła i wystawiła głowę, aby spojrzeć na deszcz – za daleko, bo zdołała poruszyć płótnem i koszem tak, aby z dachu spłynęła jej na kark kaskada wody. Skoczyła do środka i zbladła z bólu.
Strumień przekleństw, który z siebie wyrzuciła, okryłby chwałą każdego starego wiarusa, ale Tad zachował milczenie. Zimna woda była niewątpliwie nieprzyjemna, ale gdy Klinga rzuciła się w tył, musiała naprawdę uszkodzić sobie chore ramię.
– Przyniosę drewno – zaofiarował się szybko i wyczołgał niezdarnie z szałasu, próbując nim nie poruszać.
Znacznie bardziej wolał przemoknąć, niż przebywać w towarzystwie Klingi, kiedy naraz kilka rzeczy przestało działać. Była jego partnerką i najlepszą przyjaciółką, ale znał ją i jej temperament aż za bardzo dobrze.
I jeśli mam wybór, to wolę burzę z piorunami.
ROZDZIAŁ PIĄTY
– Mokry gryf – oznajmiła Klinga, marszcząc nos – zdecydowanie nie mieści się w tej samej kategorii zapachowej co bukiet lilii.
– Podobnie jak wysmarowana maściami kobieta – odparł łagodnie Tad. – Ja wyschnę, a rano ty nadal będziesz pokryta tą śmierdzącą zupą.
Ponieważ właśnie skończył pomagać jej owinąć kończyny i tors mokrymi, brązowymi bandażami, uznał, że ma takie samo prawo do komentarza, jak ona.
Szczerze mówiąc, otrząsnął z siebie tyle wody, ile mógł, zanim wszedł do szałasu i nie był już mokry, tylko wilgotny.
– Mogło być gorzej. Mogłaś dzielić namiot z mokrym kyree – dodał.
Skrzywiła się.
– Kiedyś znalazłam się z mokrym kyree w ciasnym miejscu i w porównaniu z tym doświadczeniem ty jesteś może nie bukietem lilii, ale na pewno maciejką.
Jej kolacja składała się z suchara, którego gryzła jak kyree kość. Mieli niewiarygodne szczęście; Klinga wyśledziła ciekawskie zwierzę, złażące po pniu, aby im się przyjrzeć, i upolowała je ze swej procy. Wystarczyło za porządny posiłek, szczególnie że Tad nie ruszał się zbyt wiele i nie przetrawił jeszcze śniadania.
Wyszedł poszukać drewna, rozglądając się za gałęziami strąconymi przez wiatr i przyciągając je do obozowiska. Potem zrobił coś odwrotnego, pozbywając się resztek, które były absolutnie bezużyteczne i wyrzucając je po drugiej stronie palisady, aby się o nie bez przerwy nie potykali.
Późnym popołudniem Klinga wyszła na zewnątrz, aby porąbać przyniesione przez Tada drewno i umyć się w deszczu. Zachował się jak dżentelmen i odwrócił wzrok, choć nie należała do jego gatunku. Jak na Kaled'a'in była niezwykle skromna – a może po prostu chroniła każdą część swej prywatności, którą jeszcze mogła kontrolować.
W każdym razie zebrała się na odwagę i wykąpała w zimnym deszczu, skacząc z powrotem do szałasu, gdy tylko skończyła, zawijając się w koc. Twierdziła, że czuje się znacznie lepiej, ale zastanawiał się, ile w tym było brawury, a ile pobożnych życzeń. Była człowiekiem, nie została stworzona do niebezpiecznych i nie zaplanowanych lądowań. Choć kosz zapewnił jej ochronę, nie miał pojęcia, jak bardzo, w porównaniu z nim, została ranna. Nie chciała się przyznawać do obrażeń, których nie było widać. Oprócz tego podejrzewał, zamartwiając się coraz bardziej, że jej milczenie mogło ukrywać zranione uczucia.
Kiedy się wysuszyła, poprosiła go o pomoc przy nakładaniu maści na siniaki. Nie miał wątpliwości, że jest ona skuteczna: po wczorajszej porcji leku siniaki Klingi zaczęły blednąc, zmieniając kolory z purpury, granatu i czerni na żółć, zieleń i purpurę. I choć ta kombinacja kolorystyczna nie była najpiękniejsza, oznaczała, że Klinga wracała do zdrowia szybciej, niż gdyby nie używała leków. Skończył jeść mięso i zaproponował jej kości.
– Możesz je wrzucić do ognia i usmażyć – rzekł, gdy się zawahała. – A potem możesz zjeść szpik. Szpik jest dobry i odżywczy. To stworzenie nie smakowało najgorzej; szpik na pewno będzie miał lepszy smak od chleba, który przeżuwasz.
– Siano jest bardziej zdecydowane w smaku – mruknęła i wzięła większe kości.
– Mogę je później rozłupać, jeśli nie pękną, i wygrzebiesz sobie ugotowany szpik. Możemy użyć długich kości jako rożna. Przydadzą się – stwierdził.
Klinga przytaknęła, bez powodzenia próbując rozprostować ramiona.
– Ty spróbuj zjeść jak najwięcej tych małych kości; twoje skrzydło będzie się lepiej goić. – Zakopała kości w popiele i obserwowała je, gdy on postąpił wedle jej wskazówek i odrywał kęsy z mniejszych. Miała rację; każdy gryf wiedział, że do odbudowy kości potrzeba kości.
Kiedy jedna z kości rozpadła się ze słyszalnym chrzęstem, Klinga szybko wyłowiła ją z ognia. Wygrzebała miękki, upieczony szpik czubkiem noża, rozsmarowała go na chlebie i zjadła.
– Lepiej. Jest prawie dobry – stwierdziła z pełnymi ustami. – Dzięki, Tad.
– Cała przyjemność po mojej stronie – odparł ucieszony, że jej nastrój się poprawił. – Obejmiemy wachty tak samo jak wczoraj? – Ziewnął szeroko. – Zawsze łatwiej mi zasnąć z pełnym żołądkiem.
– Kiedy masz pełny brzuch, nie można cię obudzić, chciałeś powiedzieć – parsknęła, uśmiechając się leciutko. – Nie mamy lepszego planu.