Выбрать главу

Jego skrzydło mniej bolało, a przynajmniej tak mu się zdawało. Gryfie kości zazwyczaj zrastały się bardzo szybko, jak skrzydła ptaków, które były ich prototypem. W tej chwili był za to naprawdę wdzięczny; wolał nie myśleć o konsekwencjach, jeśli Klinga źle nastawiła jego skrzydło. Nie żeby oznaczało to koniec popisów powietrznych, ale sama myśl o łamaniu i ponownym nastawianiu kości była bardzo nieprzyjemna.

Spojrzał na korony drzew i jak zwykle zobaczył tylko liście. I bardzo dużo deszczowych chmur.

– Obawiam się, że czeka nas taka ulewa, jak wczoraj – stwierdził żałośnie. – To tyle, jeżeli chodzi o zastawianie sideł.

Wzruszyła ramionami.

– Nie możemy mieć wszystkiego. Jak na razie dobrze nam idzie. Bez problemu moglibyśmy przetrwać tydzień, o ile nic się nie zmieni.

O ile nic się nie zmieni. Być może uznała to za słowa dodające odwagi, ale wcale nie czuł się bardziej odważny, gdy próbował zasnąć. Wszystko się w końcu zmienia. Tylko głupiec uważa inaczej. Może nam się wydawać, że wiemy, co robimy, ale jeden poważniejszy błąd i jesteśmy martwi. Nawet niewielki błąd może oznaczać, że wszystko się zmieni.

Ta myśl towarzyszyła mu, gdy zasypiał, a potem odbiła się echem w snach.

Spał tak lekko, że Klinga nie potrzebowała nim potrząsać. Obudził go dźwięk wody kapiącej bezustannie z liści, trzask i syczenie ognia, głosy żab i owadów. To wszystko. Było tu prawie zupełnie cicho, a ta cisza deprymowała.

Lasy, które znał, ogarniała taka cisza, kiedy duży i groźny drapieżnik – na przykład gryf – pojawiał się na horyzoncie. Wątpił, aby mieszkańcy tego lasu poznali się tak dobrze na nich, aby uznać ich za niebezpiecznych. To oznaczało jedno; pojawiło się coś, co lokalne zwierzęta uznały za niebezpieczne.

Gdzieś tutaj.

– Masz coś? – szepnął. Lekko potrząsnęła głową, nie odrywając wzroku od lasu i zauważył, że przytłumiła ogień, aby jej nie raził.

Nadstawił uszu i wytężył wzrok, przeszukując noc równie skrupulatnie jak ona, i niczego nie znalazł.

– Nie chodzi o to, że wszystko nagle ucichło; po zmroku prawie nic się nie odezwało – wyszeptała. – Podejrzewam, że wypędziliśmy stąd wszystkie zwierzęta…

– Nawet te, które żyją na drzewach? Wątpię – odparł. – Dlaczego miałyby się nas bać?

Wzruszyła ramionami.

– Wiem tylko, że nic nie widziałam ani nie słyszałam, ale mam takie denerwujące wrażenie, że coś nas obserwuje. Gdzieś tam.

I cokolwiek to jest, nie podoba się tutejszym zwierzętom. Czuł to samo: jakby coś pełzało mu po karku; poza tym swędziły go szpony. W mroku nocy czaiły się nieprzyjazne oczy, a Klinga i Tad nie mieli nad nimi żadnej przewagi. To coś wiedziało, gdzie i kim są. A oni nie mieli pojęcia, czym ono było.

Ale jeśli nie zaatakowało, kiedy spał, prawdopodobnie nie zrobi tego, gdy Klinga się położy.

– Idź spać – powiedział. – Jeśli czai się tam coś, co nie jest wytworem naszej wyobraźni, nie sądzę, aby zdecydowało się na atak podczas mojej warty. Wyglądam lepiej niż ty i mam zamiar to wykorzystać.

Pod plecakami z ubraniami Klingi leżały jego szpony. Podniósł plecaki dziobem i wyłowił rękawice. Jasna stal zalśniła przerażająco w przyćmionym świetle, a on z nakładania ich uczynił wielki spektakl. Kiedy Klinga zapięła sprzączki, usiadł, ale znacznie czujniej niż poprzedniej nocy.

Jeśli nic tam nie ma, rano będę się czuł strasznie głupio, bo zrobiłem z siebie widowisko.

Lepiej czuć się głupio, niż dać się zaskoczyć napastnikowi. Nawet jeśli obserwowało ich zwierzę, odczyta właściwie mowę ciała Tada. Być może domyśli się ze lśniących szponów i wyprostowanej sylwetki, że zaatakowanie ich byłoby dużym błędem.

Klinga otuliła się kocami jak wczoraj, ale zauważył, że pod ręką położyła nóż, a pod poduszkę wsunęła sztylet.

Mam nadzieję, że zaśnie - wzdrygnął się. Z wyczerpanej nie będzie rano żadnego pożytku. Dałbym jej herbatkę nasenną, gdyby istniała najmniejsza szansa, że ją wypije.

Czekał całą noc, ale nic się nie wydarzyło. Krople wody nadal skapywały z drzew, owady i żaby śpiewały, ale nic innego nie poruszyło się ani nie odezwało. Wraz ze zbliżaniem się świtu zaczął się zastanawiać, czy naprawdę nie wystraszyli wszystkiego oprócz pluskiew i płazów.

Nieprawdopodobne, ale możliwe…

Kiedy w lesie zaczęło się rozjaśniać, Tada bolały wszystkie napięte mięśnie. Oczy swędziły i paliły ze zmęczenia i nie mógł się doczekać przebudzenia Klingi. Ale nie chciał sam jej budzić. Potrzebowała odpoczynku tak samo jak on.

W końcu gdy świt przekształcił się w dzień, zadrżała i natychmiast oprzytomniała.

– Nic – powiedział, odpowiadając na nie zadane pytanie. – Oprócz tego, że całą noc w pobliżu obozu nie odezwało się żadne stworzenie większe od słowika.

Poruszył się, zdejmując szpony z łap, sztywno wstając i wyłażąc w podnoszącą się mgłę. Chciał się rozejrzeć, zanim mgła zgęstnieje i uniemożliwi mu widzenie, otaczając wszystko bielą, jak noc otaczała czernią.

Szukał śladów stóp i łap, miejsc, gdzie spoczywające ciało przygniotło liście do ziemi.

Najbardziej dumny był właśnie ze swych zdolności w tej dziedzinie. Wsławił się jako niezrównany tropiciel. Klinga była dobra, ale on bił ją na głowę.

Dlaczego gryf spędzający życie wysoko nad ziemią miał wrodzony talent do tropienia, pozostawało tajemnicą. Jeśli Skan szczycił się podobną umiejętnością, nikt o tym nie wspominał. Tad wiedział tylko, że był najlepszy w grupie i imponował najlepszym zwiadowcom Kaled'a'in. A to dużo znaczyło, bo o Kaled'a'in mówiono, że potrafili wytropić wiatr.

Podejrzewał, że te umiejętności będą mu teraz bardzo potrzebne.

Obszedł palisadę i nic nie znalazł, nawet najmniejszego śladu, że ów stwór czający się w ciemnościach nie był tylko wytworem jego wyobraźni. Odszedł tak daleko, że nie mógł dostrzec swojego obozowiska. Zaczął się sam z siebie śmiać.

Powinienem się domyślić. Wyczerpanie, ból, za dużo lekarstw. Taka kombinacja sprawia, że jesteś przekonany, iż ktoś cię śledzi, kiedy siedzisz sam we własnym gnieździe.

Rozważał powrót do obozowiska; mgła gęstniała coraz bardziej, więc i tak nie mógł wiele dostrzec. Obrócił się już na pięcie, planując, jak będzie się śmiał ze swoich obaw, gdy przypadkiem spojrzał w bok, na miejsce, w którym zostawił wczoraj wywleczone z obozowiska resztki.

Zamarł, bo miejsce się zmieniło i nie wyglądało na to, że to jakiś padlinożerca tam buszował.

Każdy kawałek śmiecia był skrupulatnie oddzielony od reszty, zbadany i ułożony w kupki. Tutaj były ślady, których na próżno szukał, ślady stworzenia, kilku stworzeń, które leżały na liściach, i krążyły wokół każdej bezużytecznej rzeczy.

Intuicja ich nie zawiodła. Nie było to zmęczenie, ból ani leki. Coś tu przyszło zeszłej nocy i zanim zaczęło obserwować obóz, przebywało tutaj. Brakowało większych przedmiotów, a na ziemi nie było śladów, dokąd je zaciągnięto. Oznaczało to, że nocni goście podnieśli te śmieci i ponieśli ze sobą, nie ciągnąc ich po ziemi.

Oprócz tego jednego miejsca nigdzie indziej nie znalazł żadnych śladów. Stworzenie lub stworzenia ruszyły z powrotem przez las, nie zostawiając najmniejszych znaków.

To nie mógł być zbieg okoliczności. To musiała być sprawka tego, co strąciło ich z nieba. Teraz tajemniczy wrogowie, czymkolwiek byli, spędzili noc na przyglądaniu się Tadowi, Klindze i wszystkiemu, do czego mogli się dostać. Mieli nad nimi przewagę, bo on i Klinga nic o nich nie wiedzieli, nawet tego, czy mieli cztery nogi, sześć, osiem, dwie i czy w ogóle mieli nogi. Wiedział tylko, że stworzenie – czy stworzenia – z którymi się mierzyli, były na tyle inteligentne, aby bardzo dokładnie zbadać śmieci, i na tyle przebiegłe, aby zrobić to, nie zdradzając się.