Obrócił się na pięcie i ruszył biegiem do obozu, nie zważając na ból. Sił dodał mu nie zwykły strach, tylko czyste przerażenie, bo dla gryfa nie ma na świecie nic gorszego od nieznanego przeciwnika.
Kiedy Tad mówił, Klinga drżała, choć słońce stało już na tyle wysoko, aby przepędzić mgłę i zastąpić chłodną wilgoć parnym upałem. Ból, zmęczenie, środki znieczulające – wszystko wystawiało jej odporność na ciężką próbę. Jej dłonie drżały, a pobladła twarz sugerowała, że nie trzęsła się z bólu, tylko z wysiłku. To wydarzenie mogło spowodować załamanie.
Tad próbował być absolutnie obiektywny; próbował tylko przedstawić, co widział, nie co czuł. Tam, oko w oko ze śladami przeciwników, miał złe przeczucia, choć nie mógł ich racjonalnie udowodnić. Ale Klinga najwyraźniej czuła to samo i zamiast się załamać, pod wpływem zdenerwowania wzięła się w garść. Nadal była blada, ale jej dłonie przestały drżeć, podobnie jak głos.
– Nie mamy już wyboru – rzekła matowo. – Musimy się stąd wynosić. Nie możemy się tu bronić przed stworzeniami, które przychodzą i znikają bez śladu. Będziemy mieli szczęście, gdy okażą się przywiązane do swojego terytorium i jeśli się z niego wyniesiemy jak najdalej, będą usatysfakcjonowane.
I znów fauna tego miejsca tajemniczo zniknęła z ich sąsiedztwa; tylko kilka ptaków śpiewało i wołało wśród drzew. Czy wiedziały o czymś, czego oni nie znali?
– A jeśli szczęścia nie mamy, będziemy zmykać, nie mając schronienia – sprzeciwił się. Jego wzrok się wyostrzył i poczuł, że zjeżyły mu się pióra na policzkach i szczęce. – Skoro przychodzą i odchodzą, kiedy chcą, nawet nie zauważymy, że nas śledzą! Nie chcę, żeby niewidzialny przeciwnik siedział mi na ogonie. Chcę widzieć, przeciw komu staję. – Bał się i nie wstydził się tego okazać. Myśl, że coś mogło ich śledzić albo wyprzedzić i zastawić pułapkę, a on dowiedziałby się o niej, gdy byłoby za późno… po prostu robiło mu się niedobrze.
Klinga milczała przez chwilę, gryząc dolną wargę. Wokół nich woda wolno kapała z liści, spadając w kałuże, a powietrze gęstniało od zapachów nieznanych kwiatów.
– Nie odlecieliśmy zbyt daleko, zanim nas strącono. Dwadzieścia, góra trzydzieści lig. Możemy zawrócić w kierunku poprzedniego obozowiska. Ono było przygotowane do obrony, pamiętasz to wzniesienie w pobliżu? I rzekę, która płynęła u jego stóp?
Tad nerwowo zagrzebał szpony w ściółce. W nozdrza uderzyły go nowe zapachy: ziemi, butwiejących liści, wilgoci i ostra woń grzybów.
– Masz rację.
Zastanawiał się nad jej propozycją, próbując wyobrazić sobie, ile czasu zajmie dwojgu rannych przejście dystansu, który przefrunęło dwoje zdrowych. Nie chodzi o odległość, tylko o to, co będzie się działo po drodze. - To może nam zająć nawet cztery dni – ostrzegł. – Nie mamy żadnego sposobu na określenie kierunku oprócz strzałki kompasu i będziemy się przedzierać przez kilometry tego. – Wskazał poszycie. – Będziemy nieśli plecaki, uważali na tyły i wypatrywali zasadzek, a oboje jesteśmy ranni. To wszystko spowoduje duże opóźnienie; szczerze mówiąc, powinniśmy założyć, że przez las będziemy się wlec, a nie gnać.
Jeśli mamy to zrobić, ja chcę się wlec. Chcę się przemykać od kryjówki do kryjówki; chcę iść tak, abyśmy nie zostawiali śladów ni zapachów. Chcę zastawiać pułapki.
– Ale gdy tam dotrzemy, będziemy na wzgórzu, Tad. To oznacza jaskinie i przynajmniej jeden wodospad; nawet jeśli najpierw nie znajdziemy rzeki, możemy iść wzgórzem, aż do niej dotrzemy. Przynajmniej będziemy mieli o co się oprzeć! – Wyglądała na niewiarygodnie spiętą i Tad jej nie winił. Z nich dwojga ona była bardziej podatna na zranienie i mniej zdolna do samoobrony, z nożem czy bez.
Nie żebyśmy się na tym znali. W takim terenie też mam problemy. Jeśli coś rzuci się na mnie od przodu, mogę to rozedrzeć, ale w bliskich starciach moje boki i tył mogą nieźle oberwać.
Gdyby opuścili ten obóz, ich zachowanie byłoby proste: spakować co się da, albo wyżyć z darów natury bez pomocy. Była szansa, że uda im się improwizować, albo…
Albo okaże się, że się nie uda. Jesteśmy ranni. Potrzebujemy wszystkiego, co może się przydać, czyli broni, narzędzi, jedzenia, ochrony.
– Jedyną korzyścią dla nas jest fakt, że te stworzenia, czymkolwiek są, nie znają nas i nie mogą przewidzieć naszych ruchów – nalegała. – Jeśli teraz wyruszymy, zgłupieją. Może zaczną sprawdzać, co zostawiliśmy. Nie zgubimy ich, dopóki nie stracą zainteresowania nami, ale możemy je zostawić tak daleko za sobą, aby doścignięcie nas zajęło im trochę czasu.
Gdyby tylko wiedzieli, przeciw jakim stworzeniom występują! Sam fakt, że spróbują cichutko prześlizgnąć się przez las, a nie uciekać w popłochu, może skonfundować przeciwników.
Albo zachęci ich do ataku. Mogą to odczytać jako przyznanie się do słabości. Nie mieli o tym zielonego pojęcia.
Przytaknął, zgrzytając lekko dziobem.
– A jeśli zostaniemy, mogą nas obserwować, kiedy chcą – przyznał. – Co czyni nas łatwym celem.
Iść czy zostać? Pozostać tutaj czy znaleźć miejsce łatwiejsze do obrony?
I tak byli celem. Pozostawała sprawa: ruchomym czy nieruchomym?
Aubri i ojciec zawsze zgadzali się w jednym: lepiej być celem ruchomym.
– Dobrze, zgadzam się. Spakujmy dwa plecaki i wynośmy się stąd. Możesz mnie objuczyć; nie będzie wielkiej różnicy, skoro i tak nie mogę latać.
Skinęła głową i bez słowa zaczęła grzebać w zapasach zgromadzonych w szałasie. Chwilę później wręczyła mu plecak. Przyłączył się do niej w przeszukiwaniu tego, co ocalili. Oczywistym było, co zostawią: prawie wszystko. Musieli porzucić to, co nie było absolutnie niezbędne.
Rozrzucali wszystko, czego nie musieli już chronić. Jeśli ich wrogowie przybędą przeszukać obozowisko, bałagan pozwoli Klindze i Tadowi zyskać na czasie.
Ubrania i rzeczy osobiste dołączyły do śmieci; łatwiej było zdecydować, co zostawić, niż co zabrać. Góry śmieci rosły, a plecaki wcale się nie napełniały. Musieli zabrać apteczkę, broń, chociaż sakwa z pociskami do procy była ciężka. Jak na razie nie znaleźli niczego, co lepiej by się nadawało na pociski od ołowianych kulek. O tej porze roku nie spadały orzechy, podłoże nie obfitowało w kamienie i nie liczyli na to, że w sprzyjającym momencie natkną się na kamieniołom. Jedyną bronią miotającą, jakiej Klinga mogła użyć jednorącz, była proca. Z pociskami.
Musieli zabrać jedzenie, narzędzia oraz dużo płótna i koców, aby było im ciepło w nocy. Koce były grube i ciężkie, ale gdyby przemokli, umarliby z wychłodzenia, nawet rozpalając ogień, aby się wysuszyć. A poza tym jeśli znów złapie ich długa i gwałtowna burza i nie będą mieli gdzie się schować, i tak nie rozpalą ognia. Płótno namiotowe i dwa koce okazały się niezbędne.
Zostawiali napastnikom wiele interesujących rzeczy i Tad miał nadzieję, że zajmie ich to na długi czas. Gdybym tylko wiedział o nich coś, cokolwiek, mógłbym wymyślić sposób, aby byli jeszcze bardziej zajęci!
Część ich szkolenia obejmowała proces selekcji i nauczyli się, co było naprawdę potrzebne do przeżycia. Szybko zapakowali dwie sakwy, jedną większą, drugą mniejszą. Klinga niosła dwa oszczepy, używając ich jako lasek; miała jednocześnie broń i podporę. Trzeba było nie lada pomysłowości, aby przyczepić jej plecak tak, by nie sprawiał jej bólu – nie było gorszego obrażenia od złamanego obojczyka, gdy przychodziło do noszenia plecaka. Większość wagi przypadała teraz na jej biodra, co zapewne wywoła siniaki i otarcia. I Klinga, i Tad musieli zaakceptować fakt, że w najbliższej przyszłości ból stanie się ich nieodłącznym kompanem i powinni znaleźć sposoby, aby go osłabić, skoro wyeliminowanie było niemożliwe. “Cierp teraz, lecz się później” było jedynym użytecznym poglądem filozoficznym.