Выбрать главу

Odpowiedź mogła brzmieć: bardzo. Dlaczego rozdrażniać coś, co mogło ich śledzić tylko z ciekawości?

Żadnych bomb niespodzianek, przynajmniej na razie. Może byłoby dobrze zmylić tropy. Najlepiej zmylić zapachy, ponieważ miały one najważniejsze znaczenie dla naziemnych drapieżników w takim otoczeniu. Niewiele można było dostrzec, ale zapach utrzymywał się aż do następnego deszczu. A po deszczu trop nie będzie już tak wyraźny.

Zaczął rozglądać się za pnączami o purpurowych i czerwonych liściach; miały ostry, pieprzowy zapach. Zauważył, że były dość pospolite i gdy w końcu je znalazł, syknął do Klingi, by się zatrzymała.

Kiedy ruszyli, mieli gęsty sok z tych liści wtarty w stopy i dłonie i musieli pamiętać, aby nie trzeć oczu, dopóki go nie zmyją, bo piekł jak prawdziwy pieprz. Były też inne rośliny, mniej rozpowszechnione, o równie ostrych zapachach i zamierzał je zbierać. Za każdym razem, kiedy zapach osłabnie, będzie go zmieniał. Jeśli to, co ich ścigało, polegało na swoim węchu, miał dla niego niespodziankę. Może jedna z tych roślin będzie w stanie znieczulić wrażliwy nos.

Miał nadzieję, że ten plan się powiedzie, ponieważ na pewno wyruszyli zbyt późno, a im dłużej szli, tym bardziej zwalniali. Jego sakwa była niezgrabna, ciężka i bolało go skrzydło i wszystkie sińce; nie był stworzony do chodzenia, a plecak tylko pogarszał sprawę. Na szczęście dla niego Klinga nie czuła się lepiej, więc wiedział, że nie on odpowiada za zwalnianie marszu.

Im dłużej szli, tym było gorzej. Mgła w końcu zniknęła, temperatura się podniosła i nie dość, że wszystko go bolało, na dodatek się przegrzewał. Koszula Klingi przykleiła się do jej pleców, ciemna od potu. On się nie pocił, więc dyszał. Ani pocenie, ani dyszenie nie przynosiło ulgi w wilgotnym powietrzu; było tu niemal tak parno, jak w łaźni Kaled'a'in. Najlżejszy powiew nie mącił ciężkiego powietrza. Gdyby to od niego zależało, ogłosiłby postój i padł tam, gdzie stał.

Jak przewidywał, drogę, którą przebyli, można było policzyć nie w kilometrach, a w metrach, a otoczenie niezbyt się zmieniło. Miał pewność, że nie kręcili się w kółko tylko dlatego, że Klinga sprawdzała kompas za każdym razem, gdy stawali. Zatrzymali się na krótki odpoczynek i posiłek. Słońce przebiło się w kilku miejscach przez korony drzew, ale niewiele to pomogło w ustaleniu położenia. Nie widzieli go na tyle dobrze, aby określić azymut.

Światło słoneczne okazało się kolejnym zagrożeniem. Promienie padające przez ciemnozielone liście były urzekające, bardzo malownicze, ale ich również musieli za wszelką cenę unikać. Gdyby znaleźli się choć na chwilę w tak jasnym świetle, oczywistym byłoby, że nie pochodzili z tego lasu.

Nadal nie było śladu cieków wodnych, co oznaczało, że drzewa, by rosnąć, czerpały wodę z deszczów, nie z rzek czy strumieni. Nic specjalnie zaskakującego, biorąc pod uwagę codzienne burze.

Ale potoczek czy strumyk skierowałby ich ku rzece i pomógł zgubić trop. Gdyby byli w stanie brodzić jakiś czas w strumieniu, stworzenie kierujące się ich zapachem straciłoby ślad. Dlatego tak tęsknił za jakimś strumieniem.

A poza tym bieżąca woda na pewno o chłodziłaby mnie lepiej niż moja własna. Ciepły płyn w manierce niespecjalnie go orzeźwiał, choć popijał go co jakiś czas. I smakowałaby lepiej. O wiele lepiej.

Ale nie było widać żadnego strumyczka; promienie słoneczne w końcu zbladły, światło zaczęło mrocznieć, a odległy pomruk zapowiadał zbliżanie się popołudniowej burzy. Niezależnie od braku widocznych postępów był niemal wdzięczny, słysząc go. Musieli stanąć i zbudować schronienie na noc, ponieważ niedługo zacznie padać, a wtedy nie będą mogli niczego zbudować.

Klinga stanęła, podniosła rękę i poczekała na niego.

– Musimy stanąć i rozbić namiot – powiedziała, a w jej głosie brzmiało zmęczenie. Natychmiast zrobiło mu się jej żal; wyglądała na bardziej utrudzoną i obolałą od niego.

Wskazała przed siebie, na jedno niewielu wyróżniających się miejsc, jakie tu widział. W poszyciu była dziura, przez którą widać było grube, szare brzuchy chmur; kilka lat temu upadł tu jeden z leśnych gigantów. Podeszli do miejsca, w którym stała wydrążona resztka olbrzymiego pnia, na wpół pokryta pnączami; to, co zostało z pnia, leżało obok, porośnięte roślinami.

– Pień jest na tyle duży, abyśmy się oboje zmieścili. Użyjemy go jako podstawy szałasu; ze wszystkiego, co dziś widziałam, ten najbardziej nadaje się na schronienie.

I nie chodzi jej o schronienie przed deszczem. Przytaknął. Już się nie skradając, przedarli się do olbrzymiego pnia. Był wyższy od Klingi i jak rzekła, wystarczająco duży, aby oboje zmieścili się w pustym wnętrzu. Nie mieli miejsca na ognisko, ale na tak małej przestrzeni ogrzeją się nawzajem ciepłem ciał.

Nie jestem pewien, czy chciałbym, aby ogień nas dziś zdradzał.

Jednak potrzebowali ognia, inaczej byliby zmuszeni dzielić szałas z wyjątkowo dużą liczbą wielonogich gości. Próchniejące drzewo oznaczało owady, a niektóre z nich mogły być szkodliwe albo jadowite.

Nie mieli wiele czasu przed burzą; prawdopodobnie nie wystarczy go, jeśli Klinga będzie rozniecać ogień, używając hubki i krzesiwa. Ale on był magiem, a zaklęcie ognia należało do najłatwiejszych.

Czy warto? Atak mogła spowodować sama obecność magii… Jeśli nie, ona nie rozpali ognia przed deszczem. A zaklęcie ognia jest tak maleńkie, tak ograniczone w zasięgu i czasie… lepiej zaryzykuję.

– Odsuń się – rozkazał; gdy tylko to zrobiła, zamknął oczy, skoncentrował się – i rozpalił ogień w samym środku wydrążonego pnia. Na dnie leżało wystarczająco dużo zeschłych liści i próchna, aby rozpalić małe i bardzo dymiące ognisko. Dym natychmiast wygonił wszystko, co mogło skakać i fruwać; Klinga w tym czasie zrobiła dwie pochodnie, które zapalili i zaczęli okadzać pień. Dym uniósł się wokół gęstą mgłą; kilka razy kaszlał i odsuwał się, aby złapać oddech. Na wpół przegniłe drewno nie dawało wonnego dymu, dzięki któremu siedzenie przy ognisku było tak przyjemne. Szkoda, że nie natknęli się na to miejsce wcześniej; niektóre żyjątka mogły być bardzo smaczne, szczególnie upieczone. Teraz ich jedynym zmartwieniem było wykurzenie wszystkich mieszkańców pnia przed deszczem.

Znów zakaszlał, kiedy dym stał się silnie śmierdzący. Chyba puściliśmy z dymem gniazdo jakiejś paskudy. Fuj. Albo podpaliliśmy obrzydliwe grzybki. Miał nadzieję, że nie wydzielało to toksycznych oparów. Chyba za późno, aby się o to martwić.

Nie wygrali wyścigu z deszczem. Właśnie zadaszali pień i przywiązywali płótno, gdy zaczęła się ulewa, przemaczając ich do suchej nitki.

Klinga poddała się nieuniknionemu i stała na deszczu, dopóki nie wyprał jej i jej ubrania, a Tad pozwolił zmyć z siebie sadzę i brud, a potem otrzepał się pod pobliskim drzewem. Szkoda, że ubranie Klingi nie prało się tak łatwo i że nie mogła się otrząsnąć. Skoczył do pnia i wlazł do niego, przepychając się między zapasami. Klinga wyciągnęła już koce, suchary i suszone mięso. Ułożył plecaki tak, aby mogła na nich spać i rzucił koc na szczyt. Musiał wystawić suszone mięso na deszcz i moczyć je tak długo, aż był w stanieje zjeść. W tym czasie Klinga opróżniła i napełniła ich bukłaki i dołączyła do niego.

Ciepło ich ciał rzeczywiście przyczyniło się do ogrzania wnętrza; okrywając się kocami, nie czuli się aż tak źle, a ubranie Klingi zaczęło schnąć. Po jakimś czasie ostry zapach dymu przestał im przeszkadzać, choć nie wykurzył wszystkich robaków. Od czasu do czasu czuł, że coś mu wpełza pod pióra, a Klinga uderzała się po nogach. Deszcz znów padał do późnego wieczora, a gdy się skończył, pod drzewami znów zapadła niepokojąca cisza.