– Do diabła – szepnęła Klinga. – Miałam nadzieję, że…
– Że ich zgubiliśmy? – Tad był bardzo zadowolony z grubego drewna za plecami i gęstego cienia spowijającego ich szałas. Nawet sowa by ich tu nie wypatrzyła. – Może to nie przez nich jest tak cicho. Może to przez dym; wiesz, jak dzikie zwierzęta boją się ognia.
– A ja jestem cesarzową Haighlei. Nie, są tam. Jestem pewna, że nas śledzili. – Wpatrywała się uporczywie w mrok, jakby zmuszając oczy do lepszej pracy.
– Nie dopadną nas tutaj – powiedział, szczerze o tym przekonany. – Jest wystarczająco bezpiecznie, abyś zasnęła, jeśli chcesz objąć drugą wartę.
– Nie możesz spać? – spytała. Zaprzeczył.
Naprawdę nie był w stanie zasnąć; był bardzo zmęczony, ale nie śpiący. Jego mięśnie skręcały się i pulsowały ze zmęczenia. Jego nerwy były tak napięte jak kusze Kaled'a'in, a najsłabszy dźwięk sprawiał, że wpatrywał się w ciemność równie uporczywie jak ona. Minie trochę czasu, zanim odpręży się na tyle, aby zasnąć.
– Myślę, że moje nerwy są napięte do granic wytrzymałości – odparła, kończąc zdanie ziewnięciem. – Wierz mi lub nie, ale mam to w nosie. Jestem tak zmęczona, że marzę tylko o zażyciu leku i padnięciu, kiedy zacznie działać. Szczerze mówiąc, mogą mnie zabić, pod warunkiem, że zrobią to we śnie; nie mam siły, żeby się tym przejmować.
– Wiem, jak się czujesz. – Niezdarnie poklepał jej nogę.- Śpij. Będę czuwał tak długo, jak potrafię.
W jej głosie brzmiała rezygnacja; nie podzielał tego uczucia, ale musiał rozważyć coś innego. Nie wiem, czy coś by się zmieniło, gdybyśmy dziś oboje zasnęli. Jak na razie nie mamyżadnych dowodów poza tym, że coś prawdopodobnie niebezpiecznego prawdopodobnie nas śledzi. Właściwie nic nie zrobili. Nawet zakładając, że chcą nas zaatakować, byli tak ostrożni, że nie sądzę, aby byli gotowi spróbować nas wykurzyć z takiego miejsca.
– Sądzę, że jesteśmy tak bezpieczni, jak to tylko możliwe w tej sytuacji. Śpij, póki możesz.
Nie potrzebowała zaproszenia. W jednej chwili opróżniła fiolkę z lekiem i zwinęła się w kłębek u jego boku, opierając na plecakach, aby osłonić ramię. Jeśli kark jej nie zdrętwieje od spania w takiej pozycji ani mięśnie nie zesztywnieją z zimna, powinno jej być dziś wygodniej niż od czasu wypadku.
Gapił się w ciemność, aż zaczęły go piec oczy i gdy już zamierzał ją obudzić, aby objęła wartę, las się przebudził. Nie było okrzyków strachu – ku jego olbrzymiej uldze odezwały się normalne nocne głosy, takie same, jak słyszeli podczas poprzednich nocy.
Długie “uuu” nad nimi obudziło Klingę. Ocknęła się, drżąc i jęcząc z bólu.
– Co się dzieje? – zapytała, a potem rozluźniła się, rozpoznając odgłosy wokół szałasu.
Nagły wybuch normalnych nocnych dźwięków był kroplą, która przepełniła czarę. Poczuł się strasznie zmęczony. Oczy same mu się zamykały, niezależnie od jego woli. Kiedy patrzył w ciemność, głowa leciała mu w dół.
– Zmienisz mnie? – szepnął i poczuł, że przytaknęła. Nie potrzebował więcej; chwilę później nie obudziłby go nawet wrzask makaara.
Drugi raz tego ranka Klinga nakazała Tadowi stanąć. Posłusznie zamarł i jak na zwierza swej wielkości zadziwiająco dobrze wtopił się w otaczający go las. Utkwił oczy w Klindze, nie w lesie, ponieważ posłużyła się gestem oznaczającym “czekaj”, a nie “niebezpieczeństwo”.
Rzeczywiście, nie było niebezpieczeństwa, tylko okazja. Zauważyła kolejnego długorękiego mieszkańca drzew, spuszczającego się ostrożnie po pniu w poszukiwaniu czegoś, co upadło. Musiał być młody; starsze nigdy nie były na tyle nierozważne, by schodzić do niebezpiecznej strefy tylko po to, aby odnaleźć coś, co zgubiły. Jeśli jej się uda, ten nie przeżyje lekcji, dlaczego tak się nie postępuje.
Chociaż polowanie opóźniało ich wędrówkę, było to konieczne opóźnienie.
Jej łup zlazł z pnia i dał dwa uważne kroki po ziemi, sięgając po kolorową rzecz, którą zgubił. Miał cztery długie łapy, spiczasty ryjek i wielkie oczy po obu stronach głowy. Gdyby pozostał wśród liści, nie byłaby w stanie go dostrzec, bo brązowe futro zlewało się doskonale z barwą kory. Nie mogłaby go też dosięgnąć swą podręczną bronią, bo tylko bardzo duży łuk mógł posłać w korony drzew strzałę, która zabijała.
Obróciła dwa razy procą i zwolniła pocisk.
Zwierzę ledwo miało czas, aby zobaczyć ruch i obrócić głowę. Potem ołowiany pocisk uderzył je z boku w czaszkę i padło na ziemię martwe.
Uśmiechając się radośnie, podbiegła do niego, aby poderżnąć mu gardło; świeże mięso było zbyt cenną zdobyczą, aby ryzykować, że tylko ogłuszyła zwierzaka. Kiedy skończyła, wstała i skinęła, aby Tad podszedł.
Wyprostowała się i podeszła sprawdzić, co upuścił jej łup. Kolorowy przedmiot, który rzucił fatalny urok na tego zwierzaczka, okazał się nie do zidentyfikowania. Przypominał czerwono-niebieski pęcherz. Mógł być kwiatem, strąkiem, owocem, nawet kokonem czy kawałkiem jakiegoś innego nieszczęsnego zwierzaka. Zignorowała go; był prawdopodobnie jadalny, ale teraz nie czas ani miejsce na eksperymenty.
W tym czasie Tad szybko uporał się z jej łupem. Nie był specjalnie duży, więc gryf poćwiartował go i zjadł niemal wszystko. To już drugie takie polowanie dzisiejszego ranka i świeże mięso niezmiernie go radowało. Pierwszą ofiarą padł gryzoń, podobny trochę do szczura i królika; większy od szczura, ale za mały na królika. Ten tutaj był prawie tak duży jak królik, ale długie kończyny sprawiały, że wydawał się większy. Jeśli nadal będzie miała tyle szczęścia, zdoła go wykarmić świeżym mięsem, choć w niewielkich porcjach. To zaoszczędzi jej jednego kłopotu: jak uchronić Tada przed głodem. Gryfy miały naprawdę olbrzymie żołądki.
Mogę prawdopodobnie upolować w ciągu dnia tyle ptaków i małych zwierząt, aby utrzymać Tada w formie - uznała, podnosząc pocisk i chowając go do sakwy, zanim sprawdziła kompas. Tad gwoli ostrożności zabrał łup pod krzak i tam go zjadł. Przytuliła się do pnia i wyznaczyła rejon, w który się skierują. W ten sposób określała kierunek, po znakach w zasięgu wzroku; sprawdzając kompas, wybierając jakąś część poszycia na zachodzie i ruszając ku niej. W ten sposób, miała nadzieję, unikali wytropienia przez wroga, ale też nie płoszyli zwierzyny.
Po dwóch takich przejściach dojrzała kolejnego szczuro-królika, węszącego wśród liści w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Kazała Tadowi stanąć i ustrzeliła go. To dawało trzy łupy na trzy znaki, czyli zwierzątko na znak i zaczynała czuć się bardzo dumna z siebie. To całkiem nieźle jak na kogoś z unieruchomionym ramieniem, prymitywną bronią i na nieznanym terenie. Jeśli dobrze pamiętam gryfie racje żywnościowe, tyle mięsa powinno mu wystarczyć. Jasne, to jak karmić jastrzębia okruchami, ale żebracy nie są wybredni. Nawet jeśli nie jest syty, nie jest też głodny.
Wydawał się nieco oburzony, że musi co kawałek jeść jakiś drobiazg, ale nic nie mówił. Przyzwyczaił się do jednego lekkiego i jednego solidnego posiłku oraz drzemki po kolacji. Pewnie zastanawiał się, dlaczego zatrzymują się tak często tylko po to, by coś zjadł.
Ale gdyby zbierała łupy, aż starczyłoby na jeden duży posiłek, niepotrzebnie by się obciążała. Niech mięso kruszeje w najbardziej wydatny sposób: w gryfim żołądku.
Jeśli jeszcze się nie domyślił, co robię, zrobi to niedługo - stwierdziła, ruszając.
Martwiła się o niego; niezależnie o tego, że to ona była ciężej ranna – a jej ramię nie pozwalało o tym zapomnieć, rwąc jak diabli przy każdym szybszym ruchu – w pewien sposób z nich dwojga on był słabszy.