Wiedziała aż za dobrze o jego słabościach. Uwięziony na ziemi miał tyle słabych punktów co ona. Jeśli nie znalazł czegoś, o co mógł się oprzeć plecami, łatwo go było zaatakować nie tylko z tyłu, ale i od spodu. Większość tego, co wiedział o walce, dotyczyła starć w powietrzu, nie na ziemi. Oczywiście zaatakowany mógł się bronić, bo na końcu każdej łapy miał zestaw wyjątkowo obrzydliwych “noży”, nie wspominając o broni w paszczy, ale stworzono go dla innego żywiołu. Zmuszony do walki na terenie i w warunkach, do których nie pasował, nie zdawał sobie sprawy ze swych słabych punktów.
Inną jego słabością była ilość jedzenia, którą pochłaniał, aby pozostać w formie. Jeśli mu tego nie zapewni, cóż, żywiąc się mięsem rozmoczonym w deszczówce szybko pożegna się z dobrą kondycją.
Spożywając takie posiłki, będziemy się musieli okopać na stale, bo nie będziemy w stanie nawet podróżować.
Marsz był dla niego znacznie trudniejszy od lotu; nie został do tego stworzony. Wiedziała o tym, oczy wiście; jednak obserwowanie, jak przedziera się przez krzaki, sprawiło, że to zrozumiała.
Nie był niezdarny; poruszał się na ziemi z większym wdziękiem niż inne gryfy. Był równie dobry jak ludzie, ale męczył się łatwo, a od czasu do czasu skrzydła więzły mu w jakiejś przeszkodzie. Jakiś czas potrwa, zanim jego nogi się wzmocnią i przyzwyczają do marszu; na razie był jak upośledzony.
Miała nadzieję, że jeśli natknęliby się kiedyś na zwierzę tak wielkie jak jeleń, Tad powali je z zaskoczenia, ale na razie to ona spisywała się lepiej w polowaniu naziemnym. Był od niej zależny w sprawie, o którą dotychczas sam się troszczył.
Całe szczęście, że należał do tropicieli równie dobrych jak ona. Dużo zrobił dla nich obojga, myląc ich zapach i trop, co mogło tylko pomóc.
Może dlatego udaje mi się polować; ten sok, którym nas wysmarował, ukrywa nasz zapach i myli zwierzęta. Zapach, szczególnie w takim upale, niósł się daleko; ostrożne zwierzęta nie zeszłyby spomiędzy gałęzi, gdyby do ich nozdrzy doleciała woń jakiegokolwiek większego drapieżnika, ale teraz wyczuwały tylko pogniecione liście.
I to mogło być doskonałym wytłumaczeniem, dlaczego tak długo otaczała ich cisza. Szczerze mówiąc, Tad był mokry i śmierdział jak, no cóż, mokry ptak drapieżny, mieszaniną mokrych piór i piżma właściwego gryfom. Od wypadku nie miał szans, aby porządnie wyschnąć, co jeszcze wzmagało jego zapach. Możliwe, Że gdy po raz pierwszy rozbiliśmy obóz, nie tylko nie był mokry, ale też nie byliśmy na ziemi tak długo, aby zapach się podniósł. Teraz jesteśmy.
Ta myśl sprawiła, że Klinga poczuła się lepiej; a ostatnie wydarzenia zdawały się poświadczać ten tok rozumowania. Teraz Tad nie śmierdział jak drapieżnik, suchy czy mokry. Soczysta roślina, którą się natarli, wydzielała niezwykły, ostry, roślinny zapach. Zniszczyła jej ubranie, farbując na zielono, ale Klinga nie martwiła się zbytnio plamami.
A poza tym służą nieźle za tymczasowy kamuflaż.
Powinna zacząć rozglądać się za dobrym miejscem na nocleg. Szukając, starała się policzyć, ile czasu zajmie uznanie ich za zaginionych. Należałoby nadawać już jakieś sygnały, zakładając,że istniała szansa, iż z Białego Gryfa wyruszyły ekipy poszukiwawcze.
Powinniśmy stawić się na spotkanie dziś lub jutro, więc jutro lub pojutrze Srebrzyści, których zmieniamy, będą wiedzieć, że coś się stało. Mają teleson; zawiadomią Judeth, ale nawet najszybszemu zespołowi ratowniczemu dotarcie tutaj zajmie dwa lub trzy dni. Co nam to daje? Kolejne dwa albo trzy dni, zanim pomoc tutaj dotrze. Tydzień brzmi bardziej prawdopodobnie.
Nie było więc sensu szukać schronienia i miejsca, w którym mogliby nadawać sygnały dymne. Dziś i jutro wystarczy znaleźć samo schronienie.
Nic nie pojawiło się do kolejnego znaku, oprócz pierwszych sygnałów, że wśród drzew żyły też większe zwierzęta. Dotarła do miejsca, gdzie najwyraźniej świnia ryła u stóp drzewa, szukając rosnących pod ziemią grzybów; z żalem stwierdziła, że jej szlak wiódł na północ, nie na zachód. Mięso świni niezwykle ucieszyłoby ją i Tada.
Ale nie zamierzała ryzykować wypuszczania się w odwrotnym kierunku tylko dlatego, że mogli upolować to zwierzę.
Upał był nie do zniesienia; kiedy nadejdzie deszcz, zamierzała wymoczyć siebie i ubranie. Jeśli tego nie zrobi, jutro rano spodnie i tunika będą sztywne od brudu i potu. Była wdzięczna Tadowi za pomysł z rośliną również z innych powodów: gdyby nie ostry zapach soku, śmierdziałaby na kilometr.
Z drugiej strony, gdyby smród stał się nie do zniesienia, może nasi prześladowcy poczuliby się urażeni i dali nam spokój. Ha!
Pot spływał jej nieustannie po karku, a głowa nieznośnie swędziła. Nie tylko głowa, stopy, pachy, nogi… niezliczona ilość maleńkich leśnych owadów uznała ją za smakowity posiłek i teraz cała pokryta była czerwonymi bąbelkami. Zapomniała, że ich namiot nie tylko sam się składał i rozkładał, ale też rzucono na niego zaklęcia chroniące przed owadami. Bez tego zabezpieczenia była jedynym źródłem pożywienia dla krwiopijców w promieniu wielu mil, a wyjątek stanowiły te, które bzyczały wokół uszu i oczu biednego Tada. Maść na siniaki łagodziła swędzenie na tyle, że mogła spać, ale dużo by dała, aby odkryć roślinę, która uczyniłaby ją niejadalną dla robactwa. Za każdym razem, gdy stawała, wsuwała rękę w ubranie, aby się podrapać.
Przypominała sobie, aby masować, nie drapać. Gdyby otarła skórę, wystawiałaby się na infekcję, a gdyby krwawiła, dodałaby do zapachów jeszcze jeden, szczególnie nęcący, którego nie zagłuszyłby sok z roślin.
Coś koło jej ucha zabzyczało, wylądowało i ugryzło. Trzasnęła ręką i zaklęła, gdy Tad przysunął się do niej.
Możliwe, że śledzące potwory okażą się zbędne, zeżrą nas robale.
– Mrówki – wyszeptał jej Tad do ucha.
– Czy właśnie to mnie ugryzło? – zapytała, nie odwracając głowy.
– Nie, to miało skrzydła i długą trąbkę. Przypomniałem sobie o położeniu się na mrowisku, jeśli uda nam się znaleźć małe brązowe mrówki. To będzie denerwujące, ale oskubią mnie ze wszystkich pasażerów, których na sobie noszę. Płyn, jaki wydzielają rozgniewane mrówki, odpędza pchły i inne drobne paskudy.
Poczuła zazdrość; gdyby ona mogła znaleźć równie łatwy sposób! Jednak leżenie na mrowisku nie skończyłoby się dobrze, bo większość tego, co ją gryzło, miało skrzydła, a jednoczesne ugryzienia mrówek i ukucia insektów, które teraz cierpiała, byłyby nie do zniesienia.
Nie mogła się doczekać popołudniowego deszczu; pot tylko potęgował swędzenie, a stanie w lejącej się z nieba zimnej wodzie dawało jej kilka chwil ulgi od dokuczliwego pieczenia.
Czas iść. Jeżeli dziś znajdziemy strumień, będę w nim spala! Ale biorąc pod uwagę nasze obecne szczęście, gdybyśmy znaleźli strumień, byłby pełen pijawek!
Nieważne. Musieli tylko się ruszać i radzić sobie z tym, co przyniesie los. Pomoc nadejdzie najwyżej za tydzień.
Musieli tylko przetrwać ten tydzień.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
O, do diabła. Jedną ręką nie jest łatwo. Lekko balansując z powodu uszkodzonego ramienia, Klinga rzuciła ostatnią naręcz gałęzi na płótno szałasu w chwili, gdy w oddali zahuczał pierwszy grzmot.
Do licha! Boli!
Klinga mimo woli zgięła się wpół. Ból klatki piersiowej był nie do wytrzymania. Znów rozległ się grzmot, tym razem bliżej. Skończyła na czas i była przekonana, że niezbyt wcześnie; oczekiwała deszczu. Gdy się wyprostowała, nie miała wątpliwości, że była również gotowa na spoczynek.