Szałas był jednocześnie lepszy i gorszy od poprzedniego; zbudowali go również w upadłym drzewie, ale to drzewo runęło niedawno. Poszarpane drewno pnia odcinało się jasno od zieleni, dlatego je zauważyła. I chociaż pień jeszcze nie spróchniał od wewnątrz, padające drzewo pociągnęło za sobą sąsiednie i pomiędzy dwoma leżącymi kolosami utworzyła się trójkątna przestrzeń z drewnianymi “ścianami” wysokości człowieka. Rozciągnięte nad nimi płótno stanowiło dach; gałęzie rzucone na niego maskowały szałas. Barykada z krzaków zagradzała wejście i mogli pozwolić sobie dziś na luksus rozniecenia małego ogniska. Gałązki leżące na spadłych liściach tworzyły miękką jak materac, uginającą się podłogę, najwygodniejszą ze wszystkiego, na czym spali od wypadku.
Gdyby tylko znalazła w apteczce coś, co złagodzi te cholerne ukąszenia!
Zagrzmiało, tym razem nad jej głową. Zbierając gałęzie, wystraszyła wiele małych zwierząt: myszy, jaszczurek, węży i żab. Złapała i zabiła tyle, ile mogła, więc dziś i Tad, i ona będą mieli dodatkową kolację. Jako pojedyncze okazy zwierzątka nie były szczególnie okazałe, ale nazbierała ich pełną torbę, wystarczająco, aby uzupełnić dietę Tada. Ona prawdopodobnie wybierze i sprawi ze dwa węże, aby dodać trochę smaku do sucharów, ale reszta znajdzie się w żołądku Tada.
Ona zadowoli się owadami, bo znalazła larwy korników, które znała, mrówcze jaja i świerszcze; mogła to wszystko przełknąć pod warunkiem, że będzie najpierw upieczone. Kiedy uczyli ją sztuki przetrwania, nigdy nie sądziła, że zastosuje wykłady w praktyce!
Tyle mojej zemsty: skoro robaki mnie jedzą, ja zjem robaki! Owady były zbyt małe, aby nasycić Tada, więc przypadły jej na kolację.
Tad był w szałasie, gdzie układał rzeczy, i dziękowała Gwiaździstookiej, że jego magia wróciła na tyle, aby mógł rozniecać ogień. Z pomocą magii nawet najświeższe, najbardziej mokre drzewo mogło służyć jako opał. Bez niej nie mieliby żadnego ognia, a na myśl o jedzeniu robaków na surowo czuła mdłości.
Wolałabym głodować. Jeśli bardziej zgłodnieję, przemyślę to, ale nie teraz.
Ich szałas znalazł się na przecince, przez którą było widać niebo. Kiedy tu dotarli, było szare od ciężkich chmur i ciemniało coraz bardziej, gdyż nieunikniona popołudniowa burza zbierała siły. Czy to tylko jej wyobraźnia, czy te burze zaczynały się coraz wcześniej?
Stanęła w miejscu, patrząc na chmury, a ciemna szarość była przerywana od czasu do czasu białymi kontrapunktami błyskawic, po których następował grzmot. Gdy niebo szarzało, światło ciemniało, kradnąc kolor liściom, łagodząc kontury cieni, malując przecinkę na granatowo. Białe światło zalało nagle całe miejsce, nie tylko chmury. Błyskawica rozpaliła się na pochmurnym niebie, a grzmot zabrzmiał tuż nad głową. Klinga podskoczyła, wrzasnęła, uraziła się w ramię i zaczęła przeklinać.
Znieruchomiała, czekając, aż ból zelżeje. Powinnam się już do tego przyzwyczaić. Ale się nie przyzwyczaiła; za każdym razem, gdy ruszyła barkiem, ból przeszywał jej ramię i szyję. Nie polepszało się. Miała tylko nadzieję, że powodem jest jej niecierpliwość, a nie fakt, że ramię się nie zrastało.
Dwa oddechy po błyskawicy lunął deszcz, jak zwykle potokiem. Wyciągnęła zdrowe ramię i odchyliła głowę do tyłu, pozwalając, by słodka zimna woda zmyła z niej cały nagromadzony pot i brud; otworzyła usta i piła świeży, czysty płyn. Ugasił pragnienie i nie pachniał ciepłą skórą. Kiedy deszcz zmył z niej pot i ochłodła, ukąszenia owadów przestały swędzić.
Stojąc pomiędzy dwoma pniami, czuła się wystarczająco bezpieczna, aby rozkoszować się kąpielą; do pełnego szczęścia brakowało jej tylko mydła. Ale umyła się porządnie, używając wody, a po wyjściu z kąpieli zawsze łagodniała. Stała tak w ulewie, dopóki ciemnozielone plamy na tunice nie zbladły jak wszystkie inne, dopóki nie było jej równie zimno, co przed chwilą gorąco, dopóki nabrzmiałe bąble po ugryzieniach nie wystąpiły na jej zimnych bladych ramionach i przestała się nimi martwić. W takim deszczu było coś radosnego i pierwotnego; ulewy w Białym Gryfie były zawsze zbyt zimne i groźne, by się nimi cieszyć; od dziecka była tym rozczarowana. Ale tutaj nie istniało niebezpieczeństwo, że uderzy w nią piorun, ponieważ wszystko wokół znacznie ją przewyższało, a stanie na deszczu tak gwałtownym, że dosłownie zapierał dech w piersiach, oszałamiało. Prawie zapominała w nim o bólu i o niebezpieczeństwie.
Czy tak się czuje Tad, gdy lata? Jeśli tak, zazdroszczę mu. Czy tak się czujesz, kiedy nie ma nikogo w pobliżu, nie siedzisz w jaskini, wiodą cię żywioły? Gdy jesteś sobą, żywym stworzeniem, a nie Potomstwem? Czy to jest chwila, dla której warto żyć?
Dopiero kiedy była tak zziębnięta, że zaczęła drżeć, schyliła głowę i zanurkowała pod dach z gałęzi.
Przepchnęła się przez krzak i niemal cofnęła z powrotem na deszcz, bo szałas był pełen gryzącego w oczy dymu.
– A to co? – spytała, kaszląc, i machając ręką, padła na ziemię, gdzie powietrze było nieco czystsze.
– Przepraszam – usprawiedliwił się Tad. – Usiłuję pozbyć, się robaków i z szałasu, i ze mnie. Dym działa; wykończyłem niepożądanych lokatorów.
– Mnie prawie też – mruknęła, czołgając się ku niemu. Dla podkreślenia jej wypowiedzi rozległ się grzmot. – Podejrzewam, że warto, skoro twoje świece dymne mają nam zapewnić spoczynek. – Roześmiała się. – Ale gdybym wiedziała, jak odpowiesz na moje życzenie znalezienia czegoś na robaki, pomyślałabym dwa razy, zanim otworzyłam usta!
Uśmiechnął się do niej, szeroko otwierając dziób.
– Nie pamiętasz ulubionego przysłowia Żurawia: “Uważaj, o co prosisz, bo…”?
– Wiem, wiem – warknęła.
Tad podjadał od czasu do czasu i niemal opróżnił torbę, ale zachował dla niej dwa największe węże, choć wcale nie były takie duże, jak się spodziewała, nie dłuższe od jej ramienia. Jeden był brązowy, drugi zielony, a w przyciemnionym świetle oba połyskiwały na pomarańczowo. Tad uważnie przesunął żar na jedną stronę, a potem dorzucił drewna do ogniska.
Z jego pomocą oskórowała węże i ułożyła je, wraz z larwami, jajami i świerszczami, na ostrzu saperki i położyła ją na żarzących się węglach. Nie wydzielały specjalnego aromatu, ale robaki upiekły się szybko, a Klinga była naprawdę głodna. Delikatnie zdjęła je z saperki i zjadła, próbując nie myśleć o tym, co robi. Nie były najgorsze; mogła sobie niemal wyobrazić, że zjadała pieczone ziarno, gdyby nie zwracała uwagi na kształty.
Węże były lepsze i pomogły przepchnąć suchary. Tad w tym czasie wystawił na zewnątrz suszone mięso, aby namokło; kiedy zmiękło na tyle, aby mógł je zjeść, połknął je bez specjalnej przyjemności.
– Kto obejmuje pierwszą wartę, ty czy ja? – zapytał. Postawiła rondel z wodą na ogniu, by przygotować maść na siniaki, a potem dodała do niej kilka znanych leśnych roślin łagodzących podrażnienia gardła. Jeśli przynosiły ulgę podrażnionym gardłom, mogły ułagodzić ból ukąszeń.
– Wolałabym czuwać później – odparła. – Mam nadzieję, że to mazidło pozwoli mi zasnąć bez zdzierania z siebie skóry, ale z pewnością przestanie działać przed świtem. Skoro i tak ma mnie swędzić, wolę nie spać i się kontrolować.
Przytaknął.
– Dym podziałał równie dobrze jak mrowisko i insekty przestaną nas niepokoić. Czuję się teraz dość ożywiony. Idź spać, dopóki możesz zasnąć.