Jej pole widzenia było wąskie, ograniczone przez dwa pnie, ale po chwili, koncentrując się, wiedziała, że stworzeń na zewnątrz było więcej. Jeden cień ruszał się, gdy drugi zamierał; ruchy w dali sugerowały, że albo były niezwykle szybkie, albo stało tam trzecie stworzenie.
Na pewno co najmniej dwa. Ale chyba nie wiedzą, Że tu jesteśmy.
Pierwszy cień zniknął nagle z pola widzenia; sekundę później noc rozdarł mrożący krew w żyłach okrzyk.
Serce podeszło Klindze do gardła i poczuła się, jakby wpadła do lodowatej wody. Tad tylko sapnął przez sen. Ze wszystkich sił starała się nie ruszać. Miała wrażenie, że cienie posiadały niezwykle ostre zmysły i gdyby się poruszyła, nawet pod osłoną krzewów, dojrzałyby ruch lub go usłyszały.
Zapadła cisza i Klinga spróbowała uspokoić się trochę. Dobrze, że już wcześniej słyszała wrzask mordowanego królika, inaczej pomyślałaby, że to stworzenie właśnie uśmierciło dziecko.
Teraz, jakby mieszkańcy lasu dopiero dostrzegli obecność cieni, w koronach drzew zapadła cisza. Tylko owady i żaby niewzruszenie brzęczały i rechotały tak spokojnie jak przed chwilą.
Mrugnęła i w tej samej chwili cienie zniknęły, przynajmniej z jej pola widzenia.
Nie odetchnęła jednak z ulgą. Cisza dookoła podpowiadała jej, że one ciągle tam były, a ona nie miała zamiaru zdradzić swej pozycji.
Mogę tylko oczekiwać, że nie przyjdzie im do łba spacerować po belkach nad moją głową.
Dreszcz ją przeszedł na samą myśl. Włosy na karku zjeżyły się jej, gdy wyobraziła sobie jedno z tych stworzeń węszące wśród gałęzi tworzących dach. Między nią a tymi myśliwymi była tylko warstwa płótna i kupa liści. Gdyby jeden z nich podszedł bliżej, żadne gałęzie ani sok z liści nie ukryłyby ich zapachu. Na pewno sama woń ognia wskazałaby ich kryjówkę…
Ale zakładam, że stworzenie jest inteligentne i połączyłoby ogień z nami, że na nas poluje, a może po prostu wkroczyliśmy na jego teren? Nie widzieliśmy wielkich drapieżników ani nawet ich śladów; może to po prostu lokalna odmiana lwa?
A jednak… coś w sposobie jego poruszania się sugerowało inteligencję i działanie z rozmysłem. Może to jej wyobraźnia, ale równie dobrze mogła to być prawda. Ruszało się ostrożnie, ale gdy już się poruszyło, to szybko i pewnie. To wskazywało na coś, co albo posiadało niezwykły refleks, albo dokładnie wiedziało, co chce zrobić.
W żadnym wypadku nie należało podejmować ryzyka po tak groźnym ostrzeżeniu. Te zwierzęta na pewno były myśliwymi, drapieżnikami, a wszystko, co mieszkało w koronach drzew, znało te bestie i bało się ich.
Nawet jeśli są one tutejszym odpowiednikiem lwa, nadal są wielkie, mięsożerne i polują. Nie mam zamiaru wpisać się w ich kartę dań.
Zaświtała jej nowa myśclass="underline" a co, jeśli mieli do czynienia nie z jednym, a dwoma wrogami? Jednym, który strącił ich z nieba, i drugim, który ich ścigał? W takim wypadku możliwości były dwie: cienie to tylko dzikie stworzenia, nie mające nic wspólnego z ich upadkiem, albo sprzymierzeńcy tego, który ich strącił. W drugim wypadku mogły stanowić odpowiednik sfory psów, tropiącej ich dla jakiegoś nieznanego pana.
Nie było to coś nowego. Niejeden Urtho tworzył żywe stworzenia. Ma'ar też to robił i inni, którzy nie uczestniczyli w wojnach. Zdolność tworzenia nowych gatunków była symbolem prestiżu albo symbolem posiadania zdolności przerastających zwykłego adepta. Wśród wyższych magów było kilku, którzy tworzyli nowe zwierzęta stulecia przed wojną z Ma'arem.
To dawało kolejną możliwość: maga polującego na inne inteligentne istoty, który wybrał ich jako następny łup. Ścigający byli jego sforą…
Ma'ar był jednym z takich i słyszała opowieści o innych, pochodzących z jej ludu i Haighlei. To właśnie było powodem, dla którego Haighlei zastrzegli magię wyłącznie dla kapłanów; opowiadali sobie legendę o sadystycznym potężnym magu, który sprowadzał ludzi do swej posiadłości i polował na nich jak na sarny. Odważny młody kapłan przeczuwał, co się święci i pozwolił się porwać, stając się agentem wśród ścian chronionych zaklęciami, kanałem dla magii, która zniszczyła tyrana.
Tak przynajmniej głosiła legenda.
Znów poczuła dreszcze i ledwie się powstrzymała przed nerwowym przegarnięciem włosów. Jej wyobraźnia się rozszalała. Nigdy nie miała problemów z wymyślaniem kłopotów. Przyjmijmy więc, że jeden z neutralnych magów przybył tu przed kataklizmem, by się ukryć. Nawet jeśli nie był równy Urtho, mógł posiadać zwierzęta łańcuchowe i ptaki, które ostrzegały go, gdy ktoś się zbliżał. Haighlei nigdy nie podróżowali przez terytoria obcych w grupach mniejszych niż dziesięcioosobowe, z kapłanem, ale on musiałby tylko siedzieć cicho, dopóki nie przeszli. Dopóki by na niego nie wpadli, nie znaleźliby go. A potem mógł sobie do woli polować na pojedyncze sztuki.
Ta hipoteza miała jeden słaby punkt: nie zgłaszano, że ktoś tu kiedyś zaginął. Gdyby ktoś zaginął tutaj, prócz jakiegoś Haighlei tak antyspołecznego, że odciął się od rodziny i klanu i sam ruszył w dżunglę, na pewno byłoby zamieszanie. Drwale, odkrywcy, traperzy, myśliwi – oni wszyscy mówili przyjaciołom, sąsiadom i współpracownikom, dokąd się udają, jaką drogą i kiedy powinni wrócić. Szczególnie zaś, gdy zapuszczali się w nie zbadane strony; gdyby coś się stało, inni organizowaliby jak najszybciej ekspedycję ratunkową.
Pewnie było paru pustelników Haighlei, którzy poszli w dżunglę i zniknęli, ale nie tylu, aby zapewnić maniakalnemu, polującemu na ludzi magowi regularną rozrywkę.
No dobra, w porządku, może przybył tu, by uciec przed konfliktami. Może chciał, żeby mu dano spokój i sprowadził nas na ziemię, abyśmy nie odkryli jego obecności?
Ta hipoteza miała tyle sensu, co pierwsza. Inni już tędy przechodzili; lecieli dokładnie tą samą trasą. Dlaczego oni nie zostali strąceni?
Bo byliśmy jedyną gryfio-ludzką parą?
A co z Aubrim i Judeth?
A niech to. Powinnam opowiadać baśnie.
Porzuciła ten pomysł. Stwarzał wiele komplikacji, a jak zwykle, im hipoteza bardziej skomplikowana, tym bardziej nieprawdopodobna.
Trzymaj się dwóch najlepszych hipotez. Proste odpowiedzi są najlepsze i najbardziej prawdopodobne. Pierwsza: natknęliśmy się na przypadkową… rzecz… która nas strąciła, i teraz musimy się wystrzegać tutejszych drapieżców, którzy nas ścigają, bo jesteśmy ranni i wyglądamy na łatwy łup. Druga: coś nas pozbawiło magii celowo, z jakiegoś powodu i teraz na nas poluje. A pierwsza jest bardziej prawdopodobna od drugiej.
Co nie znaczyło, że byli w mniejszym niebezpieczeństwie. Lwy i wilki znane były z tego, że ścigały ranną zdobycz całymi dniami, czekając, aż zdechnie. I jeśli nie myliła się co do wielkości stworzeń, odgadując ich wielkość na podstawie cieni, dorównywały Tadowi, co czyniło je niebywale groźnymi. Jeśli cienie wiedziały, że ona i Tad byli ranni, mogły ich uznać za“ranną zdobycz”.
Zawołał ptak; inny mu odpowiedział. Jakby ten ostrożny dźwięk miał za zadanie sprawdzić bezpieczeństwo czy powiedzieć innym zwierzętom, że zagrożenie na razie zniknęło, bo las znów ożył.
Westchnęła i rozluźniła się. Rzuciła śpiącemu towarzyszowi krzywe spojrzenie.