– Jak cię ostrzegałam, tutaj nasi przyjaciele znaleźli królika – stwierdziła Klinga z rezygnacją. – Widzisz?
Zauważył już kilka kępek sierści i krew na liściach.
– Powinienem się spodziewać, że nic nie pogardzi królikiem złapanym w sidła – westchnął. – Wygląda na to, że nie znalazły innych sideł ani żadnych królików. Ale jeżeli tak, to wszystkie króliki podzieliły ten sam los.
Cienie przynajmniej nie szukały innych sideł. Czy rzeczywiście? Obejrzały te, które zostały wyrwane; czy poszukały innych, znalazły je i zostawiły, kiedy już poznały sposób ich zastawienia?
Czy też zdecydowanie przeceniał ich inteligencję?
Z żałością popatrzył na kępkę futerka. Nie dość, że za mną łażą, to jeszcze zżerają mi śniadanie. Wspominał tęsknie smak królika i zrezygnowany zdecydował się na suszone mięso bez smaku, ale Klinga, która pierwsza ruszyła na inspekcję, miała dla niego niespodziankę.
– Może twoje sidła nie zadziałały, ale moja proca i owszem – rzekła z uśmieszkiem. Wyciągnęła sporego królika z torby na biodrze, a Tadowi na sam widok stworzenia pociekła ślinka.
– Dziękuję – powiedział, starając się ze wszystkich sił nie wyrwać jej łupu z ręki. Wziął go grzecznie, ale głód nie pozwolił mu na więcej. Na szczęście przyzwyczaiła się do widoku jedzącego gryfa, bo jego burczący żołądek uniemożliwił udanie się w ustronne miejsce na śniadanie. Pożarł królika w mgnieniu oka.
– A ty? – zapytał chwilę później, kiedy królik był jedynie wspomnieniem i przyjemnym wypełnieniem gryfiego żołądka.
Przynajmniej udało mi się zachować maniery i nie pytać, kiedy mi królicze łapy wystają z dzioba.
– A ja wezmę sobie trochę twojego suszonego mięsa – odparła. – Mogę jeść w marszu. Spakujmy się i wynośmy stąd; nie chcę tu zostawać ani chwili dłużej niż to konieczne.
– Zgadzam się – potwierdził. – Szczególnie po ostatniej nocy. Jeśli nam szczęście dopisze, znajdziemy rzekę dziś lub jutro.
Zwierzęta nadrzewne ucichły raz jeszcze podczas jego warty, ale niczego nie widział. To sprawiło, że poczuł się dziwnie: nastroszył pióra i zaczął się zastanawiać, czy wielki cień zdecydował się odbyć spacer po pniu i zajść Tada od tyłu. Nie zorientowałby się, dopóki napastnik nie runąłby na niego, łamiąc gałęzie i drąc płótno…
Ale nie runął, a wrzaski bardzo szybko znów się podniosły i trwały do świtu. Klinga zrobiła kolejną porcję ziołowego mazidła i wlała ją do bukłaka, spryskawszy się najpierw szczodrze. Miał nadzieję, że lekarstwo podziała równie dobrze w upalny dzień, co w chłodną noc.
Starał się zgubić ślad, kiedy Klinga prowadziła. Tym razem poprowadził kilka fałszywych, ślepych tropów, jeden kierując nawet na drzewo. Zastanowił się; jeśli mieliby problem ze znalezieniem noclegu, może powinni wspiąć się na drzewo…
O nie. Klinga nie może się wspinać z unieruchomioną ręką. Tyle o dobrym pomyśle. Prawdopodobnie mógłbym ją wciągnąć na sznurze, ale ryzyko zranienia jej byłoby zbyt wielkie.
Znów mieli szczęście. Późnym popołudniem natknęli się na kolejne dobre miejsce na biwak. Było to zwalone drzewo, które miało pod pniem wykopaną głęboką norę. Tego, kto ją wykopał, nie było w domu i najwyraźniej zmienił adres jakiś czas temu. Nora miała jednak mieszkańców, zbyt małych, aby mogli ją sami wykopać, i Tad z Klingą schwytali całą pięcioosobową rodzinę. Nie był pewien, co to za zwierzątka: wyglądały jak bobry bez ogona. Nie miał pojęcia, do jakiego gatunku należały, ale nie obchodziło go to. Miały zęby gryzoni i to mu wystarczało. Gryzonie były jadalne.
Był to uśmiech losu, bo Klinga nie miała szczęścia z procą; królik, którego upolowała mu na śniadanie, był jedyną zdobyczą tego dnia. Namierzyła kilka, ale chybiła. Była tak załamana, że musiał ją zapewniać, iż nic się nie stało.
Z jego pomocą roznieciła ogień przed norą. Kiedy budowała porządne ognisko, powiększył wykop. Jego szpony nie nadawały się do kopania, ale był zdeterminowany, a ziemia miękka. Kiedy skończył, zrozumiał, że będzie im ciasno, ale sobie poradzą. Aby nie siedzieli na gołej ziemi, rzucił na dno gałęzie i ułożył wokół nory niewysoki wał, aby deszczówka nie spływała dośrodka. Zapalił pochodnię i okadził wnętrze w celu odpędzenia nieproszonych gości, a potem poszedł zerwać winorośl, aby zakryć wejście. Klinga upiekła swoją część łupu, zrobiła lekarstwo, a potem wygasiła ogień i zakopała popiół, starając się zniszczyć ślady, które przetrwałyby ulewę. Podobnie jak w wydrążonym pniu, w norze nie było miejsca na ognisko. Dopóki nory nie zalało, nie potrzebowali ognia.
Dlaczego potrzeba i zachcianka tak się od siebie różnią?
Kiedy Klinga skończyła sprzątać, on już czekał na posiłek; wzięła winorośl, niezgrabnie splatając ją ręką i nogami w szorstką matę, którą mogli rzucić na norę. Na koniec zerwała liście z rośliny pieprzowej i wplotła je w matę, aby zabić zapach.
Kiedy tylko zacznie się deszcz, wczołgają się do nory i nakryją matą. Zostaną w niej do świtu. Według niego był to najsłabszy z dotychczasowych biwaków, ale miał na to radę.
Chociaż Klinga nie mogła się wspinać, Tad mógł, a ponieważ ledwo mieścili się w norze bez plecaków, wpadł na pewien pomysł.
– Co masz zamiar z nimi zrobić? – spytała, kiedy tłumoki nabrały kształtu. – Nikt się na to nie nabierze.
– Nie, jeśli zostaną na ziemi, ale jeśli umieścimy je tam? – wskazał na korony drzew. – Zamierzam zabrać plecaki na gałąź i tam je przywiązać. Może nasi tropiciele zobaczą te kukły i stwierdzą,że nie warto się wysilać. O ile, oczywiście, nie potrafią się wspinać.
Ale nie wydaje mi się, że potrafią, chociaż zwierzęta nadrzewne się ich boją. Sądzę, Że są zbyt duże; nadrzewny drapieżca musi być odpowiedniej wielkości, aby wspinać się i polować, a one są zdecydowanie za wielkie.
– Jeśli naprawdę chcesz, możesz spróbować. – Nie wyglądała na przekonaną, ale nie oponowała zbytnio przeciw umieszczeniu bagaży gdzie indziej. Choć drzewo, które miał na oku, w porównaniu z innymi było karłowate, nie palił się do wspinaczki i trząsł się, nawet nie kłócąc z Klingą.
Wbijając cztery pary szponów bojowych w drewno i pełznąc po pniu jak robak, powoli przesuwał się do przodu. To rozruszało kolejne mięśnie i obudziło ból w złamanym skrzydle, i gdy dotarł do miejsca odpowiedniego, aby umieścić tam plecaki i kukły, cieszył się, że teraz będzie się zsuwał. Nie spieszyło mu się do poranka i zdejmowania plecaków!
Wziął ze sobą linę zamiast pakunków. Kiedy już usiadł bezpiecznie, spuścił ją, a Klinga przywiązała do niej plecak tak mocno, jak mogła jedną ręką. Kiedy go wciągnął i umocował, rzucił linę. Drugi plecak ruszył w górę, a za nim dwie kukły.
A teraz jeśli nastąpi katastrofa, Klinga ma linę, dzięki której może uciec. Jeśli będzie czas na ucieczkę, ja się tu wdrapię i ją podciągnę. Może.
Zabezpieczenie plecaków nie zajęło mu wiele czasu, ale gałąź nie była najlepsza, a w takim miejscu nie chciał spędzać nocy. Plecaki nie mokły w czasie burzy, ale kukły i owszem. Gdyby to oni tu tkwili, byłby to ich najbardziej mokry i niewygodny nocleg.
Zszedł cal po calu; nie wątpił, że Klinga miała cały czas interesujący widok. Puścił pień w chwili, gdy wiedział, że wyląduje bezpiecznie.
– Zrobione! – powiedział żywiej i radośniej, niż zamierzał. – Mamy czas, żeby zastawić parę pułapek, zanim zacznie się deszcz!