Выбрать главу

Jęknęła, myśląc o tak ciężkiej pracy, ale przytaknęła. Oboje wiedzieli, że im więcej rozrywek zapewnią myśliwym, tym lepiej.

Im więcej wyzwań rzucimy ich inteligencji, tym więcej się o nich dowiemy.

Pozwolił jej jednak prowadzić, aby nie widziała, jak uważnie stąpał. Jego strach znów rósł.

Gdy deszcz zaczął padać, wszystkie ich pułapki były na miejscach, rozmieszczone wokół drzewa, a nie wykrotu, aby uwiarygodnić kukły na gałęziach. On i Klinga ruszyli do szałasu, gdy spadły pierwsze krople, jednak dziewczyna, jak to miała w zwyczaju, została na zewnątrz tak długo, aż przemokła do suchej nitki.

Kiedy wczołgała się do szałasu, była kompletnie mokra, ale ponieważ położył na ziemi gałęzie, woda przeciekała między nimi i wsiąkała w piasek. Nie było wiele miejsca, a gdy naciągnął matę z winorośli na wejście, przestrzeni zupełnie zabrakło. Wiercąc się niemiłosiernie, zdołała namaścić ich oboje smarowidłem na siniaki i pluskwy. Gorzki zapach go mdlił, ale uznał, że przeżyje. Z pomocą niebios zbliżali się do rzeki i jutro będzie mógł to wszystko z siebie zmyć, a nie zeskrobać.

Specjalnie zrobili wejście tak małe, że Tad ledwo się wciskał do środka. Oznaczało to, że Klinga była jedyną osobą zdolną pełnić wartę, bo on kulił się z tyłu i ledwo co widział. Huknął grzmot i deszcz rozpadał się o kilka łokci od ich nosów. Spojrzeli na siebie w półmroku.

– Nie ma sensu stać na warcie – zaryzykował. – Znaczy jedno z nas powinno się postarać nie zasnąć na wypadek, gdyby coś usłyszało, ale naprawdę nie ma sensu wyglądać na zewnątrz. Przedobrzyliśmy z tą matą; nic nie widzę.

– A ja niewiele więcej – przyznała. – Jesteś śpiący? Masz lepsze uszy; jeśli weźmiesz drugą zmianę, ja obejmę pierwszą.

– Pewnie, że jestem śpiący, mam pełen żołądek – parsknął, nie zdradzając, że jeśli teraz nie zaśnie, zesztywniałe mięśnie uniemożliwią mu jakikolwiek odpoczynek. Oczekiwał, że obudzi się dokładnie wtedy, kiedy Klinga będzie śpiąca. Jego otarty grzbiet i bolące nogi na pewno nie pozwolą mu zaspać.

Tak też się stało. Gdy się ocknął, Klindze kleiły się oczy od ciepła i miękkości owiniętego wokół niej gryfa. Zasnęła niemal natychmiast, a on starał się rozluźnić mięśnie, aby nie dostać skurczów. To już wystarczało, aby nie zasnął, a pozycja, którą przyjął, nie była zbyt wygodna dla złamanego skrzydła. Nie nadwerężała go, ale było zgięte pod niewłaściwym kątem. Raz niemal jęknął z bólu, ale udało mu się tylko syknąć.

Był więc trzeźwy i świadomy, gdy w koronach drzew zaległa cisza, sygnalizująca przybycie cienistych łowców.

Ze wszystkich nocy ta najbardziej go zdenerwowała i przeraziła. Był niemal ślepy, a oboje kulili się w nie zabezpieczonej dziurze w ziemi. Gdyby coś ich znalazło i naprawdę zamierzało dopaść, wykopałoby ich z łatwością.

Wytężając słuch, nie usłyszał żadnego ruchu za matą winorośli. Miał nadzieję, że jeśli coś ich usłyszało, wzięło oddechy i poruszenia za dźwięki małych gryzoni niewartych uwagi i żałował, że nie było tu tylnego wejścia, którym mogli zwiać.

Szkoda, że o tym nie pomyślałem i go nie wykopałem. Lepiej byśmy na tym wyszli niż na zastawianiu pułapek.

Czas dłużył się nieznośnie i Tad stał się niezwykle wrażliwy na każdy dźwięk. Gdy zamknęły się paści, zabrzmiało to jak grom.

I usłyszał niezwykły okrzyk bólu.

Nie był to jęk, a na pewno nie krzyk. Łączył w sobie wycie i syk, a Tad nigdy czegoś podobnego nie słyszał. Wystraszył się, bo nie mógł sobie wyobrazić, jakie stworzenie wydało z siebie taki dźwięk. Umilkł tak szybko, że Tad zaczął się zastanawiać, czy zabili to stworzenie.

Być może, ale nie na pewno, chyba że nasz przyjaciel miał kosmicznego pecha.

Potem usłyszał więcej: kolejny łomot, miażdżenie i rozrywanie, urwane szuranie, i znowu syk. A potem nic. Okrył się gęsią skórką.

Cisza. Tada zaczął boleć zaciśnięty z całych sił dziób i napięte mięśnie, a potem, kiedy się tego zupełnie nie spodziewał, odezwały się głosy wokół.

Czekał, drżąc z napięcia, aż przez korony drzew zaczęło się przesączać blade światło dnia. Gdy już nie mógł wytrzymać, szturchnął Klingę w kark.

Ocknęła się natychmiast, sięgając po nóż.

– Pułapka się zamknęła – szepnął. – Myślę, że coś mamy. Nie wiem, czy to jeden z nich i czy ciągle tam jest. Nawet jeśli jest, raczej już zdechł.

Przytaknęła i przechyliła głowę, słuchając odgłosów lasu.

– Teraz możemy już chyba bezpiecznie wyjść – rzekła. – Gotowy?

– Na ile to możliwe. – Omawiali to zeszłej nocy: Klinga miała wypaść na zewnątrz z nożem w ręce, na wypadek gdyby coś na nich czekało, a Tad miał podążyć za nią. Zeszłej nocy plan zdawał się absolutnie racjonalny i odpowiedni. Teraz, gryf kiedy był jednym wielkim skurczem mięśni, wątpił, czy uda mu się nawet wyczołgać.

Wydobyła nóż i obróciła się. Wrzeszcząc, odrzuciła matę i skoczyła – niechcący kopiąc go prosto w żołądek.

Jego okrzyk bitewny został zdławiony w zarodku. Zamiast mrożącego krew w żyłach ryku zdołał wydobyć z siebie żałosny pisk, zadziwiająco podobny do beczenia. Ale udało mu się wyskoczyć za nią, jeśli nie pędem, to przynajmniej szybko.

Z ulgą zauważył, że nic na nich nie czekało.

– Przepraszam – mruknęła. – Stopa mi się obsunęła.

Co mógł rzec?

– Zdarza się – rzucił od niechcenia. Nie wyszło mu to najlepiej, ale był pewien, że nie obwiniała go za brak wykwintnych manier. – Chodźmy sprawdzić pułapkę.

Kiedy się do niej zbliżali, zrozumieli, że będzie pusta, bo okrywające ją liście leżały rozrzucone wokół. W pułapce było tylko trochę krwi na palach.

– Naznaczyliśmy go – stwierdziła Klinga, przykucając, aby lepiej się przyjrzeć. – Chyba nie zrobiliśmy mu wielkiej krzywdy. Szrama albo drobne cięcie. Może złamana kość. Trochę oberwał.

Wstała i spojrzała w stronę drzewa, na którym ukryli kukły.

– Sprawdźmy, jak na nie zareagowali.

Kiedy dotarli do pnia, zobaczyli w końcu, do czego są zdolni – ich prześladowcy i co mogli uczynić.

Natrętni. I… pewnie źli. Ale nie głupio natrętni.

Na pniu widniały głębokie zadrapania, dwa razy wyżej niż głowa Klingi. Kukły podziałały i myśliwi nie mogli się oprzeć, chęci dopadnięcia czegoś na widoku.

Albo tak się wściekli, kiedy jeden z nich wpadł w pułapkę, że postanowili nas dopaść niezależnie od obiektywnych przeszkód.

Tyle wiedzieli; drapieżcy potrafili skakać, ale nie mogli się wspinać, co znaczyło, że nie należą do kotowatych. Ziemia u stóp pnia była zryta pazurami i albo prześladowcy drapali ją z wściekłości, albo skakali, chcąc ściągnąć łup z drzewa.

Sam pień niewiele ucierpiał; próbowali kilka razy, ale nie wysilali się na próżno, choć do utraty sił.

Znaczyło to, że byli na tyle inteligentni, aby zdać sobie sprawę z własnych ograniczeń.

Albo na tyle inteligentni, aby rozpoznać kukły. W tym przypadku mogli też dojść do wniosku, że przyjdziemy po bagaże niezależnie od tego, gdzie się schowaliśmy.

I jeśli to gniew był przyczyną ataku, nie trwał długo.

Klinga rozejrzała się, drżąc, jakby jej myśli biegły tym samym torem.

– Ściągajmy plecaki i zmykajmy stąd – rzuciła. – Szybko. Wcześniej nie pokazywali się za dnia, ale to nie znaczy, że teraz też tak będzie. Mogliśmy ich zachęcić.

Wdrapał się na drzewo szybciej, niż było to możliwe kilka chwil temu i tym razem nie zwracał uwagi na obolałe mięśnie. Nie musiał martwić się linami, co znacznie uprościło sprawę. Rozwiązał plecaki i opuścił je na dół na linie, którą przywiązał je do pnia, zostawiając kukły wśród gałęzi. Jeśli myśliwi nabrali się na nie, mogli znów przypiąć się do pnia, dając jemu i Klindze czas na ucieczkę.