– Naprawdę myślisz, że spróbują czegoś dziś w nocy? – zapytała, aby przerwać ciszę, bo nie sądziła, aby zmienił zdanie.
Pokazał głową wejście do jaskini.
– Deszcz przestaje padać, a na płyciźnie prąd nie jest taki silny. Nie jest trudno przebrnąć przez niego, jeśli możesz się pazurami wczepić w skałę. A wiemy, że mają pazury.
Zastanawiała się, czy powinna ponownie użyć empatii i zdecydowała, że nie. Drapieżnicy mogli właśnie na to czekać.
Znów zapadła cisza i nie chciała jej przerywać pogawędką o niczym. Sprawdziła rybę: glina zapiekła się na kamień, co wskazywało, że ryba powinna nadawać się do jedzenia, więc ściągnęła ją z żaru i rozbiła glinę. Skóra i łuski odeszły z gliną, a na nią czekało parujące białe mięso, gotowe do spożycia. Nie zajęło jej to wiele czasu. Jak zwykle, było bez smaku. Pożądliwe wspomnienia gorącego, świeżego chleba posmarowanego słodkim masłem, pikantnego mięsa i zupy fasolowej i tego niezwykłego rybiego gulaszu, doprawianego czosnkiem i cebulą, który gotowała Jewel, prześladowały ją, dopóki ich nie przegoniła.
Pozwolili ogniowi wypalić się do żaru i otoczyli go popiołem, aby ograniczyć światło w jaskini. Jeśli myśliwi zamierzali uderzyć dziś w nocy, nie było powodu, aby dawać im przewagę, oświetlając jasno ofiary.
Ruszyła w stronę barykady, kryjąc się w cieniu pod ścianą jaskini. Tad poszedł w jej ślady. Deszcz rzeczywiście przestał padać; w świetle błyskawic widziała teraz nie zasłonę wodną, tylko drugi brzeg rzeki i pędzącą wodę.
Na drugim brzegu nie było śladu czyjejś obecności i nie wróżyło to dobrze. Zwykle aż do wieczora w krzakach chował się choć jeden cień; teraz nie było tam nic. Stanowiło to kolejne potwierdzenie,że instynkt Tada nie zawiódł, a ona dobrze odczytała niecierpliwość łowców. Zaatakują dziś w nocy.
Spojrzała na Tada; w świetle błyskawic widziała jego dziób i szyję, choć był tak nieruchomy, że mógł uchodzić za rzeźbę. Miał opuszczone powieki, aby nawet błysk oczu nie zdradził jego pozycji. Wtopił się w skałę, a linie piór wyglądały zupełnie jak pęknięcia w kamieniu. Niesamowite, jak dobrze był zakamuflowany.
Pędzelki na uszach położył gładko wzdłuż czaszki, ale wiedziała, że nasłuchiwał; pędzelki stanowiły tylko dekorację i nie miały nic wspólnego z gryfim słuchem. Słuchał. Zastanawiała się, ile wyłowił z ryku wodospadu.
Ale kiedy po rzece poniósł się hałas spuszczanej pułapki, nawet ściany jaskini zadrżały przez chwilę. Podskoczyła, tak zdenerwowana, że na moment straciła równowagę i musiała przytrzymać się czegoś zdrową ręką. Szybko się pozbierała i ruszyła do wyjścia. Wyciągnął pazur, złapał ją za nadgarstek i unieruchomił.
– Zaczekaj do świtu – poradził na tyle głośno, aby go usłyszała przez spadającą wodę. – Coś tam zginęło. A nie będą w stanie zabrać ciała.
– Jak duża była ta lawina? – spytała z niedowierzaniem. Jak mu się udało ułożyć cokolwiek, mając tylko szpony i jedno zdrowe skrzydło?
– Wystarczająco – odparł i zachichotał dumnie. – Nie chciałem się chwalić, dopóki to nie zadziałało, ale użyłem magii, aby podkopać kawałek klifu, który i tak by spadł. Naprawdę nie wiedziałem, ile kamieni zleci, wiem tylko, że więcej, niż sam bym ułożył.
– Sądząc po odgłosach, zleciało naprawdę dużo – mruknęła. Cóż za wspaniale zastosowanie odrobiny magii! - Poczułeś?
Przytaknął.
– Może być problem – dodał. – Prawdopodobnie stworzyłem most albo pół mostu. Istnieje możliwość, że skały spadną do wody.
Wzruszyła ramionami. Co się stało, już się nie odstanie; może warto było zapłacić taką cenę za odkrycie, co ich ścigało.
– Skały mogły same spaść w ten sposób – odparła. – Nie ma powodu, aby się denerwować. Nie sądzę, aby dziś w nocy sprawiali nam kłopot.
Miała rację; reszta nocy przeszła spokojnie, a o świcie oboje wyszli zobaczyć co, jeśli w ogóle, wpadło w pułapkę Tada.
Gdy doszli do lawiny, ujrzeli, że istotnie spadła w rzekę, tworząc bród do połowy, choć część kamieni już została zmyta. Ale gdy się zbliżyli i ujrzeli, jakie zwierzę wpadło w pułapkę, Klinga była skołowana tym odkryciem tak samo, jak cieniami.
Próbowano uwolnić stworzenie; tyle wskazywały ślady kopania i kamienie odsunięte z trupa. Ale trup nie należał do żadnego znanego jej zwierzęcia.
Gdyby mag wziął charta, skrzyżował go z wężem i powiększył do rozmiarów konia, otrzymałby coś takiego. Hebanowoczarne, ze skórą pokrytą łuskami jak u węża, długą szyją, miało zęby ostrzejsze i większe niż pies. Głowa i nogi nie zmiażdżone przez skały były również psie. Nie wiedzieli, jakiego koloru miało oczy; były wywrócone i mętnobiałe. Gapiła się na stworzenie, próbując je dopasować do jakichkolwiek znanych opowieści.
Tad nie miał podobnego problemu.
– Wyrsa – mruknął. – Ale kolor się nie zgadza…
Odwróciła się; wpatrywał się w trupa i wyglądał na pewnego dokonanej identyfikacji.
– Co to jest wyrsa? – spytała ostro.
Podrapał się po głowie.
– Jeden z dawnych adeptów, przed Ma'arem, stworzył takie rzeczy, naśladując kyree. Nazwał je wyrsa. Chciał, aby były lepszymi psami obronnymi czy sforą do polowań. Ale nie poddawały się kontroli i uciekły dawno temu. Na długo przed Ma'arem i wojnami. Aubri opowiadał mi o polowaniu na nie; mówił, że gdzieniegdzie biegały w sforach. – Zmrużył oczy, skupiając się.
– Ale te, o których opowiadał, były mniejsze. Były białe, miały zęby jadowe i zatrute pazury.
Pochyliła się ostrożnie i zbadała pysk i jedną z łap, szukając gruczołów jadowych i wydrążonych zębów i pazurów. W końcu wzięła dwa kamienie i wybiła ząb i pazur. Wyprostowała się.
– Nie wiem, co jeszcze się zmieniło w tych bestiach, ale nie są jadowite – powiedziała do Tada, patrzącego na nią z powątpiewaniem. – Ani zęby, ani pazury nie są wydrążone, nie mają kanalików na truciznę ani gruczołów jadowych. Jad musi się skądś brać, Tad, i jakoś przedostawać do ofiary. Jeśli ich ślina nie jest trująca…
– Aubri podkreślał, że były jak jadowite węże. Ale mają inny kolor i wzrost. Coś je zmieniło.
Wymienili spojrzenia.
– Mag? – zapytała. – Czy burze? – Ona znała się na truciznach, ale to on był magiem.
– Stawiam na burze – odparł. – Gdyby mag zmieniał wyrsy, nie usunąłby jadu, tylko go jeszcze wzmocnił. Jestem pewien, że to burze.
– Nie będę się sprzeciwiać. – Klinga przyklękła, aby zbadać głowę. Była długa jak jej przedramię i składała się głównie ze szczęki. – Spójrz na te kły! Są długie na palec, podobnie jak reszta zębów też jest odpowiedniej wielkości. Co jeszcze wiesz o wyrsach?
Przełknął głośno.
– Aubri mówił, że im większe stado, tym są bystrzejsze, jakby miały wspólną inteligencję. Mówił też, że są niewiarygodnie uparte: jeśli złapią twój zapach, tropią cię całymi dniami, a jeśli zranisz lub zabijesz jedną z nich, będą cię ścigać całą wieczność. Nie pozbędziesz się ich, dopóki ty ich nie zabijesz albo one nie zabiją ciebie.
– Jakże to pocieszające – powiedziała sucho, wstając. – A myśmy jednego i zranili, i zabili. Szkoda, że nie wiedzieliśmy o tym wcześniej.
Tad przestąpił z nogi na nogę, pokornie pochylając głowę.
– Może nie skojarzą nas z lawiną – stwierdził rozpaczliwie.
– Co się stało, już się nie odstanie. – Kątem oka zauważyła jakiś ruch i wolno odwróciła głowę.
I zamarła. Teraz, jakby nie widząc powodu, by się ukrywać, skoro ona i Tad już wiedzieli, czym były, sześć wyrs stało na drugim brzegu. Szczerząc zęby. Tad syknął z zaskoczenia i obrzydzenia.
A potem, zanim mrugnęła czy odetchnęła, zniknęły. Nie zauważyła ruchu, ale po drugiej stronie rzeki pozostały tylko krzaki. Kołyszące się gałęzie były jedynym znakiem, że coś tam przeszło.
– Sądzę, że spokojnie możemy założyć, że jednak łączą nas i lawinę – powiedziała, czując, jak dreszcz biegnie jej wzdłuż krzyża. – I sądzę, że lepiej wrócić do jaskini, zanim znów spróbują przejść przez rzekę.
– Nie biegnij – ostrzegł Tad, odwracając się powoli, z godnością i patrząc pod nogi. – Aubri mówił, że wtedy zaczynają cię ścigać, nawet jeśli nie ścigały cię wcześniej.
Starała się ukryć przerażenie, ale sama myśl o sześciu albo więcej stworach w ciemności przerażała ją.
– Jakie urocze i zachwycające stworzenia – odparła sarkastycznie. – Chcesz mi wyznać coś jeszcze?
Potrząsnął głową, opryskując Klingę.
– Nic więcej nie przychodzi mi do głowy. Skoncentrował się na krokach, bo deszcz przybierał na sile i skały stawały się śliskie. Nikt nie skorzystałby na jej upadku i połamaniu kończyn.
Prócz wyrs, rzecz jasna.
– Czy ktokolwiek był w stanie kontrolować te bestie? – spytała. – Pytam z ciekawości.
Ścieżka się zwęziła. Gestem kazał jej iść pierwszej. Gdyby wyrsy przepłynęły rzekę, Tad stanowił lepszą straż tylną od niej.
– Nie słyszałem – odparł. – Sądzę, że naprawdę dobry mag mógłby nałożyć zaklęcia przymusu i nakazać im atakowanie wybranego celu, ale nic więcej. Nie powstrzymałby ich, gdyby zaczęły polowanie i nie nakazałby im powrotu, gdyby ścigały coś, co go nie interesowało. Nie liczyłbym na kontrolowanie ich.
– Tak więc nie powinniśmy się martwić, że jakiś mag poszczuł na nas swoją sforę? – nalegała, patrząc na niego przez ramię. Pióra Tada leżały płasko na czaszce, a oczy wydawały się ogromne.
– Nie sądzę… – rzekł z wahaniem. – Ale to nie te same wyrsy. Zmieniły się, może są bardziej oswojone niż poprzednie. Może w miejsce trucizny pojawiły się inne moce, przyczyniając się do ich wymknięcia się spod jakiejkolwiek kontroli. A mag mógł je poszczuć na nas na swoim terytorium po prostu dla zabawy, nie musiał ich kontrolować, tylko pozwolił robić, co zechcą.
– Jesteś dziś istną skarbnicą dobrych wieści – warknęła. Nie powinnam się na nim wyżywać - skarciła się. – Zapomnij. Przepraszam. Nie jestem teraz w najlepszym humorze.
– Ja też nie – rzekł cicho i wyraźnie usłyszała strach w jego głosie. – Ja też nie.