Выбрать главу

I zamarła. Teraz, jakby nie widząc powodu, by się ukrywać, skoro ona i Tad już wiedzieli, czym były, sześć wyrs stało na drugim brzegu. Szczerząc zęby. Tad syknął z zaskoczenia i obrzydzenia.

A potem, zanim mrugnęła czy odetchnęła, zniknęły. Nie zauważyła ruchu, ale po drugiej stronie rzeki pozostały tylko krzaki. Kołyszące się gałęzie były jedynym znakiem, że coś tam przeszło.

– Sądzę, że spokojnie możemy założyć, że jednak łączą nas i lawinę – powiedziała, czując, jak dreszcz biegnie jej wzdłuż krzyża. – I sądzę, że lepiej wrócić do jaskini, zanim znów spróbują przejść przez rzekę.

– Nie biegnij – ostrzegł Tad, odwracając się powoli, z godnością i patrząc pod nogi. – Aubri mówił, że wtedy zaczynają cię ścigać, nawet jeśli nie ścigały cię wcześniej.

Starała się ukryć przerażenie, ale sama myśl o sześciu albo więcej stworach w ciemności przerażała ją.

– Jakie urocze i zachwycające stworzenia – odparła sarkastycznie. – Chcesz mi wyznać coś jeszcze?

Potrząsnął głową, opryskując Klingę.

– Nic więcej nie przychodzi mi do głowy. Skoncentrował się na krokach, bo deszcz przybierał na sile i skały stawały się śliskie. Nikt nie skorzystałby na jej upadku i połamaniu kończyn.

Prócz wyrs, rzecz jasna.

– Czy ktokolwiek był w stanie kontrolować te bestie? – spytała. – Pytam z ciekawości.

Ścieżka się zwęziła. Gestem kazał jej iść pierwszej. Gdyby wyrsy przepłynęły rzekę, Tad stanowił lepszą straż tylną od niej.

– Nie słyszałem – odparł. – Sądzę, że naprawdę dobry mag mógłby nałożyć zaklęcia przymusu i nakazać im atakowanie wybranego celu, ale nic więcej. Nie powstrzymałby ich, gdyby zaczęły polowanie i nie nakazałby im powrotu, gdyby ścigały coś, co go nie interesowało. Nie liczyłbym na kontrolowanie ich.

– Tak więc nie powinniśmy się martwić, że jakiś mag poszczuł na nas swoją sforę? – nalegała, patrząc na niego przez ramię. Pióra Tada leżały płasko na czaszce, a oczy wydawały się ogromne.

– Nie sądzę… – rzekł z wahaniem. – Ale to nie te same wyrsy. Zmieniły się, może są bardziej oswojone niż poprzednie. Może w miejsce trucizny pojawiły się inne moce, przyczyniając się do ich wymknięcia się spod jakiejkolwiek kontroli. A mag mógł je poszczuć na nas na swoim terytorium po prostu dla zabawy, nie musiał ich kontrolować, tylko pozwolił robić, co zechcą.

– Jesteś dziś istną skarbnicą dobrych wieści – warknęła. Nie powinnam się na nim wyżywać - skarciła się. – Zapomnij. Przepraszam. Nie jestem teraz w najlepszym humorze.

– Ja też nie – rzekł cicho i wyraźnie usłyszała strach w jego głosie. – Ja też nie.

Cały dzień Tad obserwował Klingę skoncentrowaną na łowieniu ryb. Raz czy dwa pojawiła się pojedyncza wyrsa, ale stworzenia nie zamierzały przekraczać rzeki, aby ich dopaść.

Pewnie, że nie. Polowały zawsze w nocy, szczególnie z takim umaszczeniem. Szybkie, ciche i niezwykle agresywne – nie chciał mierzyć się zjedna, a co dopiero z całym stadem.

Ciekawe, jak duże jest stado? Sześć? Dziesięć? Więcej?

Czy wszystkie pochodziły od jednej samicy? Wyrsy parzyły się raz na dwa lata, a rodziły nie więcej niż dwa szczenięta. Jeśli to bliźniacze szczenięta jednej samicy, rodzone odkąd burze je zmieniły, to ile ich teraz będzie? Cztery lata do osiągnięcia dojrzałości płciowej, dwa szczeniaki co dwa lata…

Mogło ich być tylko siedem albo trzydzieści do czterdziestu. Prawda leżała pośrodku.

Jedli w milczeniu, a Klinga niemal zdusiła ogień, gdy Tad objął pierwszą wartę. Gdy tylko zapadła noc, dorzucił kilka kamieni do barykady, a potem rozpłaszczył się na podłodze. Miał nadzieję, że je przekona, iż wcale go tu nie było, nie obserwował ich z wejścia do jaskini. Gdyby jedna z nich została przywabiona na brzeg rzeki, na śliskie kamienie, mógłby użyć magii. Gdyby unieruchomił jedną na tyle, aby wepchnąć ją do rzeki, utopiłaby się pod wodospadem. Tylko ryba mogła tam przetrwać. Byłoby o jedną wyrsę mniej.

Nie usłyszał Klingi, tylko ją wyczuł; po chwili wahania dotknęła jego stopy i usiadła obok.

– Nie mogłam spać – szepnęła mu do ucha. Skinął głową. Rzeczywiście miała powód do bezsenności.

Wtopiła się w kamienie lepiej niż on; z drugiego brzegu mogła ich wypatrzyć tylko sowa.

Deszcz przestaje padać. To dobrze i źle; wiedział, że deszcz nie obchodzi wyrs, ale nie lubią wdrapywać się po mokrych kamieniach. Miały pazury jak gryf, ale ich łapy nie były tak giętkie. Pazury mogły utrudniać stąpanie po skałach.

Z drugiej strony w malejącym deszczu drugi brzeg stawał się wyraźniejszy, szczególnie gdy pojawiały się błyskawice.

Coś poruszyło się na drugim brzegu. Zamarł i poczuł, jak Klinga wstrzymała oddech.

Rozbłysł piorun, oświetlając czarną sylwetkę na samym brzegu rzeki, gapiącą się prosto na nich. Ujrzał, że biel była prawdziwym kolorem oczu wyrs, jak u trupa. Sam widok stworzenia gapiącego się przez rzekę przyprawiał ich o gęsią skórkę.

Przygotował zaklęcie, zbierając siły. Nie ma sensu uderzać, dopóki nie sprawi, żeby wszystko było jak należy…

Chciał, żeby stworzenie ruszyło w przód. Znów uderzył piorun; cały czas tam było, wyciągało szyję, gapiło się.

Stój… stój…

Teraz!

Uwolnił energię; zobaczył, jak wyrsa podskoczyła, otworzyła oczy…

I zamiast upaść porażona, na chwilę rozbłysła. Klinga jęknęła, więc Tad wiedział, że ona też to dostrzegła; ogarnęło go znajome uczucie słabości i dezorientacji. Syknął i zamrugał oszołomiony, patrząc na zwierzę.

Wyrsa otworzyła pysk, a potem, jak zwolniona sprężyna, skoczyła w krzaki jak żadne normalne stworzenie i zniknęła.

A wraz z nią energia zaklęcia. Gdyby wyrsa je odbiła, energia pozostałaby, powoli się rozpływając. Zaklęcie nie uderzyło w tarczę ani nie zostało odbite.

Zostało całkowicie wchłonięte. A co więcej – część energii magicznej Tada popłynęła za nim, jak złapana w wir.

– O, na bogów – jęknął kompletnie zaskoczony. Teraz wiedział, co ich uderzyło w lesie. I wiedział, dlaczego wyrsy zaczęły ich śledzić.

To wyrsy kradły magię, nie jakiś mag renegat czy zjawisko naturalne. Jadły magię albo ją wchłaniały, bo dodawała im sił. Klinga potrząsnęła nim.

– Co się stało? – syknęła. – Co się dzieje? O co chodzi?

Otrząsnął się z odrętwienia, by jej wytłumaczyć; znała się na magii na tyle, aby nie musiał powtarzać dwa razy.

– Bogini. – Leżała zaskoczona jak on. A potem, swoim zwyczajem, dwoma zdaniami podsumowała ich położenie: – Znają nasz zapach, chcą naszej krwi, a teraz wiedzą, że ty jesteś źródłem magii. – Gapiła się na niego wielkimi oczami. – Musimy zabić je wszystkie albo nigdy się stąd nie wydostaniemy!

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Tad syczał przez rzekę na stado wyrs. Wyrsy obnażyły swe groźne kły i też syczały. Nie zamierzały znikać. Tad odniósł wrażenie, że go drażniły, podpuszczając do magicznego uderzenia.

Jasne, że podpuszczały. Nie miały powodu, aby sądzić, że przez rzekę może do nich dotrzeć coś innego niż magia i bardzo chciały, aby jej użył.

Więcej żarcia, głupi gryfie! Daj nam coś, co nam doda sił i ma być smaczne!

Sprawdził już kilka rzeczy w ich zapasach. Kamień zmieniony w lampę magiczną i zapalniczka przestały działać; gdyby potrzebował dowodu, że właśnie te stworzenia wyssały całą magię zgondoli i wszystkiego innego, miał go na dłoni.

Ciekawe, co ojciec by zrobił w takiej sytuacji? Ale Skan pewnie nigdy by się w taką sytuację nie wpakował. A jego rozwiązanie niekoniecznie byłoby dobre… ponieważ na pewno byłaby to na wpół samobójcza, bezpośrednia akcja wymagająca wielkiego wysiłku, do którego Tad po prostu nie był zdolny. Prawdę mówiąc, Skan słynął z siły, a nie pomysłowości.