Skan się z tym nie zgadzał, ale to Regin dowodził, a podkopywanie autorytetu dowódcy, gdy inni go potrzebowali, było kiepską zagrywką.
To nie wojna. I teraz wiemy, że złodzieje magii to jakieś dziwne dzikie zwierzęta, a nie wrogie wojsko. Jeśli będziemy ostrożni, wyjdziemy cało i z dziećmi. Przynajmniej tak sobie powtarzał.
– Wyznaczam podwójną wartę dziś w nocy; czterech i czterech, podzielcie się, magowie czuwają po dwie zmiany. – Regin rozejrzał się w poszukiwaniu ochotników i znalazł ich, zanim Skan czy Żuraw podnieśli ręce.
Skan nie miał zamiaru się zgłaszać, ale Filix najwyraźniej chciał wynagrodzić błąd, który kosztował ich utratę magii, więc wyglądało to tak, jakby ubiegł gryfa. Skan zastanawiał się, dlaczego młodzieniec się zgłaszał; nie był wojownikiem, a rzucanie magią w coś, co się magią żywiło, nie przypadło gryfowi do gustu. Nie rzucę ani jednego zaklęcia, dopóki się nie pozbędziemy zagrożenia - postanowił. Jeśli żywią się magią, magia je wzmacnia. Im są silniejsze, tym bardziej prawdopodobny jest ich atak.
No cóż, Filix mógł przynajmniej użyć łuku, skoro natura nie wyposażyła go jak gryfa.
Powinien sobie poradzić, o ile najpierw pomyśli. Chciał wziąć Filixa na stronę i ostrzec, ale wcześniejsze próby na wiele się nie zdały. Filix uważał, że Skan przesadza. Jednym z największych problemów z młodymi magami, którzy pojawili się po kataklizmie, było to, iż uważali magię za środek na wszystko. Musieli się dopiero nauczyć, że magia była po prostu narzędziem, bez którego można się było obejść. Narzędziem wygodnym, ale cóż z tego? Śnieżna Gwiazda powinien ich zmuszać do spędzenia roku bez magii.
Regin skinął głową z satysfakcją.
– Dobrze. Ustawcie warty wokół obozu; nie ma sensu strzec dużego terenu. Jeśli coś wam wyjdzie na strzał, strzelajcie; może jeśli utrudnimy życie tym stworom, przestraszą się i dadzą nam spokój.
A może sprowokujesz ich atak! Skan przypomniał sobie, że to nie on dowodzi i trzymał dziób zamknięty na kłódkę. Zdecydował jednak, że będzie spał między Żurawiem a ścianą namiotu, i to na jedno oko.
Udało mu się odzyskać nawyki z czasów wojen, gdy nerwy działały mimo snu, i położył się. Według niego Regin traktował całą sprawę zbyt lekko i był zbyt pewien, że “oni” to tylko dziwne leśne zwierzęta. I był tak dumny, że zabrał ze sobą przedmioty, które mogły zastąpić wszystkie magiczne rzeczy, że Skan miał ochotę przyłożyć mu w łeb.
Nie o zapasy tu chodzi! - wzdychał, kładąc się tak, aby jak najlepiej chronić Żurawia w razie ataku. Chodzi o to, że kręci się tutaj coś, co zżera magię i ma wrogie zamiary! Na co się zdadzą nasze zapasy, jeśli to coś zdecyduje, że podziwianie nas z daleka mu nie starcza?
Deszcz ustał. Ogień zgasł i jedynym źródłem światła był żar. Gdy tylko hałasy w obozie umilkły, stworzenia pokazały, że nie przeraża ich ośmioosobowy oddział.
Skan obudził się, słysząc odgłos padającego ciała, po którym nastąpiły przekleństwa i świst cięciwy. Nie Filix jednak strzelał: mag leżał tuż obok Skana, rozpaczliwie łapiąc oddech.
Trójka nie pełniąca warty zerwała się, ale Skan już stał, gotowy do walki. Chwilę później Regin wciągnął do namiotu półprzytomnego maga.
– Co się stało? – zapytał ostro Skan, gdy dwóch wojowników wybiegło, zostawiając w namiocie gryfa, Żurawia i Regina z poszkodowanym magiem. Żuraw pochylił się nad młodzieńcem i zaczął go badać.
Dowódca potrząsnął głową.
– Nie wiem – wyznał, blady i zszokowany w świetle zapalonej przez Bursztynowego Żurawia lampy. – Zobaczył coś i chyba chciał uderzyć magią, szeptał coś o zasłonach, a potem po prostu padł. Strzeliłem do czegoś, co się ruszało, ale raczej nie trafiłem.
– Został pozbawiony magii – powiedział płasko Bursztynowy Żuraw, patrząc na nich i trzymając dłoń na czole Filixa. – Widziałem to raz czy dwa na wojnie, gdy magowie się przemęczyli.
Pamiętam; z powodu rozkazów niekompetentnego dowódcy.
– Różnica tkwi w tym, że Filix się nie przemęczył, a wyczerpało go coś innego niż zaklęcia – ciągnął Żuraw. – Podejrzewam, że te stworzenia były w stanie użyć jego poprzedniego zaklęcia, aby przebić się przez tarczę, a potem wszystko z niego wyciągnęły, jak z telesonu. I pewnie jak z koszyka Tadritha i Srebrnej Klingi.
– Głupi skur… – Regin ugryzł się w język. – Wydobrzeje?
– Może. Prawdopodobnie. O ile nie da temu czemuś kolejnej szansy na osuszenie źródła magii. – Żuraw wyglądał na złego i Skan go rozumiał. – Zrobię dla niego, co w mojej mocy, ale powinieneś wiedzieć,że to niedużo. Sama Cinnabar wiele by tu nie poradziła. Potrzebuje odpoczynku, odpoczynku i jeszcze raz odpoczynku. Następne kilka dni będziemy go nosić. Najprawdopodobniej do jutra nie odzyska przytomności i kilka dni będzie cierpiał na najgorszą migrenę w życiu.
– No cóż, na tej warcie będzie o jednego mniej. – Regin znów potrząsnął głową. – Głupi… – Spojrzał na Skana, który wyprostował się z godnością.
– Ja mam na tyle rozumu, aby nie próbować magii – odparł na nieme oskarżenie. – Użyję metod bezpośrednich do obrony tego obozu, jeśli coś nas zaatakuje.
Ten idiota myślał, że jeśli postawi tarcze, będzie bezpieczny - parskał Skan. Po cóż pamiętać, że tarcze są same w sobie magiczne? I ponieważ stawiasz je, wykorzystując własną moc, łączą się bezpośrednio z twoją energią magiczną. Pewnie uważał, że nie trzeba rzucać skomplikowanych zaklęć i uznał tarczę za remedium na wszystko…
Rezultat był natychmiastowy i łatwy do przewidzenia. Wciągnął Żurawia do namiotu, w którym próbowali spać.
– Zostajemy tu – oznajmił mu. – Zostaw Filixa z Reginem w drugim namiocie.
– Pod opieką tylko jednego człowieka? – zdziwił się Bursztynowy Żuraw. Skan potrząsnął głową.
– A czy to ważne? – odparł. – Nic dla niego nie zrobisz, a jeśli coś na nas zaszarżuje, będziemy mieli ważniejsze rzeczy na głowie niż obronę nieprzytomnego maga.
Tak brzmiały twarde, okrutne prawdy wojenne. To była wojna, nawet jeśli Regin jeszcze sobie tego nie uświadomił.
Żuraw o tym wiedział; wykrzywił się, ale nie protestował. Zdawał sobie sprawę, że dla nich dwóch najważniejsze było odnalezienie dzieci. A poza tym wiedział wszystko o ograniczaniu strat.
I całe szczęście, bo kilka chwil później nastąpił drugi atak.
Nie było ostrzeżenia. Nawet nie zdmuchnęli latarni ani nie położyli się spać. Deszcz musiał zagłuszyć zbliżające się odgłosy, ponieważ nic za ścianami namiotu nie wskazywało na to, że nadchodzi niebezpieczeństwo. Skan usłyszał tylko, że Bern najpierw krzyknął ostrzegawczo, potem zawył, a coś ciemnego rozdarło płótno namiotu, wywracając lampę; przez moment panowała ciemność, potem zapaliła się rozlana oliwa. Skan pchnął Żurawia na ziemię i stanął nad nim, uderzając na oślep.
Świat poza namiotem przestał dla niego istnieć, skoncentrował się na zawirowaniach powietrza, odgłosach, ruchu i tym, co widział w świetle płonącego oleju. Jego szpony kilkakrotnie natrafiły na coś przypominającego wężową łuskę, rozorały ją do mięsa i zacisnęły się, wyrywając kawałki ciała. Przeciwnicy zasyczeli tylko i wypadli przez dziurę w płótnie, jakby zaskoczyła ich wściekła obrona. Walka nie trwała długo, bo Skan się nie zmęczył, ba, nawet się porządnie nie rozgrzał, gdy napastnicy zniknęli, przemykając się bezgłośnie wśród deszczu.