Świat zawęził się do twarzy przyjaciela w wodzie, liny w przednich szponach, bólu w udręczonym ciele i odległego brzegu.
Czuł bolesne kłucie w płucach i potworny ból mięśni nóg, wywołany ciągnięciem Żurawia. Oczy zaszły mu czerwoną mgłą, jak kilka razy w przeszłości, gdy przecenił swe możliwości.
Brzeg był tylko o kilka metrów, ale on stracił już energię, wyczerpał się i był na skraju załamania.
Nie uda mu się. Mógł puścić linę i ratować się albo obaj utoną.
Nie! Nie podda się, gdy cel był tak blisko!
Dalej, gryfie. Jeśli on potrafi, ty też. Tworzycie zespól, pamiętasz? Ufa, że nie pozwolisz mu utonąć.
Pomyśl, co zrobiłaby ci Zimowa Łania, pomyśl, co zrobiłby Gesten!
Bursztynowy Żuraw był z tobą cale życie, gryfie, cale twe życie. Miał twoje wnętrzności na dłoniach i twoją krew we włosach, składając cię na powrót w całość. Nie zostawił cię, nie mógłby tego zrobić
Z jego wnętrza popłynęła siła i z wrzaskiem, który był jednocześnie okrzykiem wojennym i jękiem bólu, dotarł do brzegu.
Schwycił go pazurami, siadając z gracją zestrzelonej kaczki i lądując do połowy w wodzie. Warcząc, chwycił linę w dziób i wyciągnął ich obu, szpon po szponie, na bezpieczny brzeg.
Chciał tam leżeć i dyszeć, ale na drugim brzegu zostało czterech ludzi. Pozbierał się jakoś i stanął na drżących nogach, a Żuraw podniósł się na czworaki i obaj zwrócili się ku drugiej stronie rzeki.
Zobaczyli tylko porwane liście, koniec liny zwisający z drzewa, do którego Żuraw ją przywiązał, wykwity czerwieni, które nie przypominały kwiatów – i pusty brzeg. Patrzyli, dysząc i opierając się o siebie, dopóki nie podniosła się mgła, pokrywając wszystko mleczną białością.
Zostali sami. Odkrycie drogi na drugi brzeg nie zajmie napastnikom dużo czasu, chyba że zrobili sobie przerwę – na posiłek.
Przez chwilę był pokonany, nieczuły, zmrożony szokiem. Ale przeżył zbyt wiele potyczek i stracił zbyt wielu towarzyszy broni, by ulec paraliżującemu bólowi.
Rozpaczać będziesz później, poszukajmy schronienia!
Żuraw spojrzał na niego zza zasłony włosów, zbitych w mokry kołtun; jego ubranie było podarte, ale w oczach miał nadzieję. Przez chwilę Skan się bał, że przyjaciel zwariował.
– Klinga… – zaczął mężczyzna ochryple, a potem zakaszlał, wyrzucając z płuc sporą ilość wody. Skan zwinął szpony w pięść i uderzał go po plecach, dopóki Żuraw nie przestał kaszleć i nakazał mu przestać.
– Klinga – zaczął znów głosem niewiele lepszym. Wzniósł oczy i pokazał na północ. – Jest tam. Czuję ją. Przysięgam, Skan!
Wspólnym wysiłkiem dźwignęli się na nogi i pokuśtykali na północ po śliskich kamieniach i mokrej glinie leżącej na brzegu. Na północ – gdzie musiały być ich dzieci.
Tad obejrzał ostatnią pułapkę, nie mając nadziei, że coś w nią wpadło. Pierwsza wyrsa, którą zabili, była też ostatnią; żadna z pułapek nie zadziałała ponownie. Wydawało się, że wyrsy znajdowały prawdziwą przyjemność w uruchamianiu pustych paści.
Jak na razie nie odważyły się spowodować ostatniej lawiny, którą on i Klinga mogli uruchomić z jaskini. Podejrzewał, że była to tylko kwestia czasu. Z drugiej strony nie można było rozbroić pułapki, nie spuszczając jej sobie na głowę, więc mieli równe szansę.
Jak się spodziewał, sidła były puste. Zdecydował, że lina przyda się gdzie indziej i zabrał ją ze sobą. Jednak szkoda, że nic się nie złapało. Był kłębkiem nerwów i obawiał się,że wyrsy były w stanie wciąż pozbawiać go energii magicznej, ponieważ znajdowały się tak blisko. Nie odważył się postawić tarcz; tarcze też były magiczne i na pewno zostałyby pożarte.
Kiedy znaleźli jaskinię, sądził, że rzeka i wodospad skutecznie zagłuszą kroki zbliżających się stworzeń, ale ku swemu zaskoczeniu odkrył, że się mylił. W niewielkim stopniu przyzwyczaił się do ciągłego ryku i był w stanie rozróżnić inne dźwięki.
Ale ostatnim odgłosem, jakiego się spodziewał, był hałas czyniony przez kogoś – kogoś dwunogiego – wspinającego się po skałach z szybkością niemal samobójczą. I dyszącego.
A już na pewno nie idącego wprost na Tada.
To nie były wyrsy, chyba że wyrsy nagle zaczęły nosić buty!
Ledwie miał czas na zarejestrowanie i rozpoznanie dźwięków, nim stanął oko w oko z ich źródłem. Nie słyszał drugiego, ponieważ ten leciał. Tadrith podniósł głowę i ujrzał wspaniałą, groźną sylwetkę Czarnego Gryfa.
– Tato! – wrzasnął z ulgą i zaskoczeniem. – Bursztynowy Żuraw!
– Nie ma czasu! – wydyszał Skandranon, a Bursztynowy Żuraw przemknął obok Tada. – Biegnij! Ścigają nas!
Nie musiał pytać, co ich ścigało. Skan wylądował ciężko i odwrócił się, by kryć Żurawia. Tad skoczył ku niemu. Jeśli wąskiej ścieżki broniły dwa gryfy, nie było mowy, aby jakakolwiek wyrsa nią przeszła! Ale spróbowały.
Mgła była gęsta jak zsiadłe mleko, a wyrsy zmieniły się w kłąb ostrych kłów i pazurów, starających się ich dosięgnąć. Jednak tylko dwie naraz mogły stawić czoło Skanowi i Tadowi, więc ich taktyka została poważnie osłabiona. Były szybkie, ale gryfy się wycofywały, krok po kroku, usuwając się z zasięgu szponów i kłów.
Krok po kroku. Ostrożnie, bo jeśli poślizgniesz się, skończysz w ich pazurach. Dzięki Urtho za cztery nogi. Dotarli do kamiennej barykady przy wejściu do jaskini, a wtedy do akcji wkroczyły posiłki.
– Padnij! – rozległ się znajomy rozkaz. On i ojciec padli, a nad ich głowami świsnęły kamienie i brzęczące jak złe osy sztylety. Oba trafiły w cel, jeden ze śmiertelnym skutkiem. Wyrsa na brzegu dostała w gardło, zagulgotała i wpadła do rzeki, gdzie porwał ją prąd. Druga miała szczęście: dostała w łapę, ale wydała z siebie syczące wycie i zniknęła we mgle. Skan i Tad wykorzystali przerwę i wpełzli do jaskini.
Tam wstali, gotowi na kolejne starcie, ale wyrsy najwidoczniej miały już dość.
Tad usiadł, oddychając ciężko, jego serce waliło; ojciec był bardziej zmęczony, więc padł jak długi, dysząc z otwartym dziobem.
– Zawsze wiedziałem, że te noże do rzucania kiedyś się przydadzą – stwierdził Bursztynowy Żuraw.
Nie przypominał Bursztynowego Żurawia, którego Tad znał całe życie. Jego długie włosy zmieniły się w splątany przemoczony kołtun; ubranie było poplamione, podarte, zabłocone i ubrudzone sadzą. Jego plecak wcale nie wyglądał lepiej. Talię Żurawia opinał pas, skrywający długi nóż, sakwę i dziwną pochwę, w której mieściły się maleńkie płaskie noże, takie jak te, które gwizdnęły Tadowi nad głową.
– Tak, ale… musiałeś… nauczyć się nimi… rzucać! – odparł Skan, dysząc. – Ty i te twoje… okazje!
– To była okazja! – zaprotestował Żuraw. – Tuzin za cenę jednego dużego noża, na który mnie namawiałeś!
– Ale wiedziałeś, jak się posługiwać… zwykłym nożem!
Klinga przyniosła ojcu i Skandranonowi bukłaki z wodą, a potem oceniła ich stan.
– Raczej nie zapytam, co się stało z resztą grupy – rzekła cicho. – Jestem pewna, że wiem.
Mała lampa oliwna rzucała ciepłe światło na Bursztynowego Żurawia i jego pacjentkę. Klinga siedziała u stóp ojca, który badał jej ramię, a gryfy strzegły wylotu jaskini.
– Dobrze się spisałaś przy skrzydle Tada – mruknął Bursztynowy Żuraw. – Szkoda, że on się nie popisał przy twoim obojczyku.
To wyjaśniało, dlaczego ramię ciągle ją rwało.
– Nie będziesz musiał go ponownie łamać, prawda? – zapytała, próbując nie jęczeć. Poklepał ją pocieszająco po zdrowym ramieniu; zadziwiające, ile mógł zdziałać taki zwykły gest.