Nigdy nie byłam dobra w czekaniu!
Siedziała cicho, starając się nie podskakiwać z niecierpliwości, i nasłuchiwała.
Skan miał nad wszystkimi przewagę: wiedział, gdzie znajdowały się pułapki, ponieważ wyczuwał energię magiczną. I wiedział, kiedy zostaną uruchomione. W innych okolicznościach te kawałeczki magii, które z Tadem poświęcili, zniknęłyby zagłuszone przez szum energetyczny, ale skoro nic ich nie zakłócało, lśniły jak ognisko w mroku.
Spiął się, kiedy pierwszy zniknął.
To była pętla…
Żałował, że nie ma empatycznych zdolności Żurawia. Chciał wiedzieć, czy coś wpadło w pułapkę.
Postarali się zastawić różne sidła, chociaż może szczeniaki będą się poruszać powoli i tak łakomie rzucą się na magię, że nie skojarzą jej z pułapkami.
W następnej są strzałki, które powinny wykończyć kilka z nich, a reszta będzie ostrożniejsza.
Strzały, ukryte w krzakach, były tak daleko od spustu, że wyrsy na pewno nie wpadną na to, że same je uruchomiły.
Właśnie! W jego umyśle zapaliło się kolejne światełko.
Zostały jeszcze dwie.
Jedna pułapka z góry, jedna z, przodu. Pierwsza zabita jedno stworzenie, druga kilka. Żadnego wzorca, żadnego namacalnego spustu.
Kolejna pułapka znów zabijała jedną sztukę i zastawiono ją na ziemi. Sidła. Poczuł, jak napięły mu się mięśnie klatki piersiowej, gdy obserwował iskierkę i czekał, aż szczeniaki nabiorą odwagi. Wiedział, że on i Tad byli nie do wykrycia; zużyli prawie całą energię magiczną, zastawiając pułapki. Nic nie odciągało zwierząt od przynęty.
Czas wlókł się niemiłosiernie i Skan zaczął się zastanawiać, czy Tad nie przesadził. Czyżby zniechęcił szczeniaki? Czy strata kilku towarzyszy rozwścieczy je wystarczająco?
Klinga i Bursztynowy Żuraw znali odpowiedź, ale tylko wtedy, gdy uwolnili zdolności empatyczne.
Gdy już niemal się poddał i zaczął wstawać, prawie się demaskując, trzecia iskierka zniknęła.
Szybko przykucnął z powrotem.
Wszyscy usłyszeli, a raczej poczuli, ostatnią pułapkę. Była to ta, która na początku miała spust w jaskini. Kiedy lawina runęła, nie tylko pociągnęła za sobą kilka wyrs, ale, niestety, poszerzyła, półkę przed jaskinią. Jednak nic nie mogli na to poradzić…
Skały pod nim zadrżały, gdy wyrsy zwolniły ostatni spust i nie musiał być empatą, aby wiedzieć, że wpadły w szał. W przeciwieństwie do dotychczas wydawanych odgłosów, ich gniewne wrzaski świdrowały uszy i były słyszalne mimo wodospadu.
Więcej niż cztery. Jednak zbyt późno było na zmiany w planie. Rycząc, runął w dół, wprost na kark ostatniej wyrsy.
Rzuciła głową i wbiła mu zęby w ramię, tuż pod złączeniem skrzydła. Stłumił jęk bólu, wbijając dziób w kark stworzenia.
Wyrsa nie puszczała, ale on też nie. Próbowała go zrzucić, ale mocno wbił szpony w jej plecy i zad. Zdesperowana przetoczyła się po ziemi, zatapiając zęby aż po kość. Wzrok Skana znów się zaćmił, ale zagłębiał dziób, rozrywając ciało stwora. Zgiął głowę, tnąc swym zakrzywionym, potężnym dziobem skórę, mięśnie i kości.
Kręgosłup… musiał złamać kręgosłup.
Bursztynowy Żuraw stał na skalnej półce i szył z łuku do wyrs, które miały pecha i weszły w zasięg jego strzał. Natarł strzały fosforyzującą pleśnią, więc gdy jedna utkwiła w celu, miał ułatwione zadanie. Gdy wyrsy się zbliżały, walczył z emocjami, ale teraz, gdy doszło do starcia, czuł dziwny spokój. Skoncentrował się na ciemnym kształcie, najeżonym świecącymi strzałami;świat ograniczył się do trafienia kolejnym pociskiem w cel. Prędzej czy później strzał okaże się śmiertelny.
I rzeczywiście, stworzenie zwinęło się na krawędzi rzeki, zawisło nad nią i wpadło do wody.
Wybrał kolejny cel i zaczął strzelać.
Tad był na tyle blisko ojca, aby zobaczyć, w jakie tarapaty wpadł Skan. Nie trzymał się planu – wypadł z kryjówki i wbił dziób w gardło wyrsy, przytrzymując ją szponami. Coś gorącego i smakującego zgnilizną zalało mu język, a wyrsa padła pod ciężarem Skana.
Puścił, plując, aby pozbyć się smaku wyrsiej krwi, a Skan wyswobodził się ze szczęk i pokuśtykał w bok. Tad chronił go, tnąc pazurami zbliżające się wyrsy.
A potem, w jednej chwili, ojciec stanął u jego boku,
– Dobra robota! – wrzasnął Skan. – Jestem twoim dłużnikiem!
– Zajmij się tą po lewej! – odwrzasnął Tad, przyjemnie połechtany i pełen nowej energii.
– Jeśli ty zajmiesz się tą po prawej! – rzucił Skan i spadł na nowy cel.
Tad zrobił to samo, jakby powtarzali ten manewr od lat.
Broń Klingi nie nadawała się do szybkiego strzelania i musiała wybierać cel uważniej niż ojciec. Miał więcej strzał; ona tylko kilka oszczepów, a nie wszystkie latały prosto.
Ale gdy już trafiały w cel, robiły dużo szkód. Widziała trzy wyrsy wpadające do rzeki i zraniła dwie dalsze, wystawiając je na cel gryfom.
Kiedy skończyły jej się krótkie oszczepy, zobaczyła i wyczuła to, na co wszyscy czekali. Suka zaganiała swe młode do jaskini, którą opuścili ludzie i gryfy, zapewne chcąc odwrócić sytuację, atakując z miejsca, które stanowiło ich bastion.
– Wchodzi! – krzyknęła Klinga. Chwyciła dłuższy z dwóch oszczepów i skoczyła na ziemię. Chwilę później dołączyli do niej ojciec, Tad i Skan, stając w półokręgu, aby uniemożliwić wyrsom ucieczkę.
Szczeniaki miały dość; ich czarne sylwetki rysowały się na tle ognia płonącego w jaskini. Trzy z nich zgromadziły się wokół matki; nie lubiły ognia, ale nie miały zamiaru stawić czoła ludziom i gryfom.
Suka jednak nie zamierzała rezygnować. Skakała po jaskini, nie wystawiając się na cel, i syczała na młode. Klinga miała wrażenie, że zamierzała je rozpędzić. Ona i Bursztynowy Żurawruszyli ku jaskini. Według ich teorii suka, widząc dwoje najsłabszych przeciwników, powinna zrobić dokładnie to, czego po niej oczekiwali.
– Próbuje zmusić je do ataku! – krzyknął Bursztynowy Żuraw. – Przygotować się!
Klinga oparła koniec oszczepu o ścianę, wbrew wszystkiemu licząc, że nie będzie musiała go używać…
– Teraz! – wrzasnął Żuraw, gdy szczeniaki ruszyły na barykadę.
Tad i Skan użyli resztek swej energii magicznej i małym, zwykłym zaklęciem zapalili nasączone olejem drewno.
Ponieważ w jaskini płonęło ognisko, w kominie był dobry ciąg. Płomienie skoczyły i połączyły się z ogniem z tyłu. Jaskinia stałą się piekarnikiem, a wyrsy pieczenia.
Suka obróciła się i naparła na barykadę naprzeciw Klingi. Jej trupiobiałe oczy lśniły wściekle, a Klinga czuła jej olbrzymią nienawiść, nawet się nie używając empatii.
Bursztynowy Żuraw upuścił oszczep; pochylił się i schwycił za głowę. Kolana się pod nim ugięły i padł na ziemię.
Bez wahania Klinga podniosła oszczep, wymierzyła i rzuciła.
Wbił się w pierś wyrsie, która parła naprzód, wrzeszcząc. Skoczyła w powietrze, a ponieważ górowała teraz nad nimi, Klinga była pewna, że przebije się przez barykadę. Dziewczyna słyszała bicie własnego serca i wrzask wyrsy zagłuszający wszystko.
Wyrsa nie przesadziła barykady. Oszczep wystawał jej z piersi, wbity niemal do końca. Ruszyła chwiejnie w przód; jej łapy ugięły się i padła, wpychając oszczep jeszcze głębiej.
Klinga przysiadła i sięgnęła po nóż, ale nie mogła oderwać oczu od czarnej wyrsy czołgającej się w tył, prosto w płomienie.
– Wygraliśmy – powtórzył Tad po raz setny. Deszcz zmywał krew wyrs z kamieni, a on wbił szpony w kolejnego trupa i wrzucił go do rzeki. Klinga miała nadzieję, że ryby się nie otrują.