— Jak się masz, Val?
— Kto to?
— Jim. Mamy dziś piękną noc, Val. Trochę padało, ale już po deszczu i widać Księżyc. Chciałbyś wyjść i odetchnąć świeżym powietrzem? Jest prawie pełnia.
— Muszę odpocząć. Juto zebranie komitetu…
— Zostało odwołane.
— Jak to możliwe? Rewolucja…
— Też została odwołana. Na czas nieokreślony. Valdostowi zadrżały policzki.
— Rozwiązują komórki? — zapytał chrapliwie.
— Jeszcze nie wiemy. Czekamy na rozkazy i póki co siedzimy cicho. Chodź na dwór, Val. Powietrze dobrze ci zrobi.
— Zabić wszystkich tych drani, to jedyny sposób — mruknął Valdosto. — Kto im powiedział, że mogą kierować światem? Bombę w pysk — dobrą kombinowaną bombkę, rozpryskowe cacko nafaszerowane twardym promieniowaniem…
— Spokojnie, Val. Będzie jeszcze czas na rzucanie bomb. Wyciągniemy cię z kołyski.
Mrucząc pod nosem, Valdosto pozwolił im rozpiąć siatkę. Quesada i Barrett postawili go na nogi i przytrzymali, żeby nie stracił równowagi. Chwiał się okropnie, przenosząc ciężar ciała z nogi na nogę, prężąc masywne, pałąkowate łydki. Po chwili Barrett wziął go pod ramię i wyprowadził za drzwi baraku. Zobaczył Hahna stojącego w cieniu, jego twarz pociemniałą z zmartwienia.
Stanęli razem przed barakiem. Barrett wskazał na Księżyc.
— Jest. Śliczny kolor, prawda? Ładniejszy niż ta martwa skała, która świeci w Górnoczasie. I popatrz, popatrz tam, Val. Fale łamią się na skałach. Rudiger łowi, widzę jego łódź w blasku księżyca.
— Pasiaste okonie — powiedział Valdosto. — Samogłowy. Może złapie parę samogłowów.
— Samogłowów jeszcze nie ma. Jeszcze nie wyewoluowały. — Barrett sięgnął do kieszeni po coś kanciastego, twardego i lśniącego, długiego na jakieś dwa cale. Był to szkielet zewnętrzny małego trylobita. Wyciągnął go w stronę Valdosta, który gwałtownie pokręcił głową.
— Nie wciskaj mi tego pokręconego kraba.
— To trylobit, Val. Wymarły, tak jak my. Żyjemy miliard lat w naszej własnej przeszłości.
— Zwariowałeś — powiedział Valdosto chłodnym niskim głosem, który kłócił się z jego rozbieganymi dziko oczami. Wziął trylobita i cisnął nim o skałę. — Pokręcony krab — mruknął. Potem zapytał: — Słuchaj, co my tu robimy? Na co czekamy. Weźmy trochę sprzętu i bierzmy się do dzieła. Najpierw Bernstein, zgoda? Jest niebezpieczny. A potem inni. Załatwimy ich jednego po drugim, zmieciemy z powierzchni ziemi wszystkich przeklętych morderców, żeby znów było bezpiecznie. Mam dość czekania. Nienawidzę czekać, Jim. Jim? Ty jesteś Jim, co? Jim… Barrett…
Quesada ze smutkiem potrząsnął głową, widząc jak strumyczek śliny ściekł po brodzie Valdosta. Terrorysta skulił się, mamrocząc cicho pod nosem, przyciskając opuchnięte kolana do skały. Jego ręce błądziły po gołej powierzchni, nie znajdując nawet marnej garści ziemi. Quesada podniósł go na nogi i razem z Barrettem zaprowadził z powrotem do baraku. Valdosto nie protestował, gdy medyk przycisnął mu do ramienia kapsułkę uspokajającą. Jego zmęczony umysł, buntujący się przeciwko potwornej koncepcji dożywotniego wygnania w niewyobrażalnie odległą przeszłość, z ulgą powitał sen.
Po wyjściu z baraku Barrett zobaczył, że Hahn podniósł trylobita i przygląda mu się ze zdumieniem.
— Możesz go sobie zatrzymać — powiedział. — Jest ich tu więcej. Mnóstwo.
Poszli dalej.
Ned Altman klęczał przy swoim baraku, poklepując rękami dziwaczny twór, który, sądząc z przesądnie wielkich pagórków piersi i rozłożystych bioder, miał wyobrażać kobietę. Wstał zwinnie, gdy się zjawili. Był niewysoki, wymuskany, miał żółtawe włosy i przejrzyste jasnoniebieskie oczy. W odróżnieniu od innych więźniów, kiedyś pracował dla rządu, piętnaście lat temu, zanim przejrzał na wylot mit kapitalizmu syndykalistycznego i wstąpił do jednej z frakcji podziemia. Znając operacje rządowe od wewnątrz, stanowił bezcenny nabytek dla opozycjonistów. Z tego samego powodu rząd podjął usilne starania, żeby go namierzyć i wysłać w przeszłość. Osiem lat w Stacji Hawksbilla zrobiło swoje.
Altman wskazał na swojego golema i powiedział:
— Miałem nadzieję, że dzisiaj będzie burza. Że błyskawica zrobi, co trzeba, rozumiecie. Tchnienie życia. Ale o tej porze roku jest niewiele błyskawic, nawet kiedy pada.
— Niebawem będą burze z wyładowaniami — zapewnił Barrett.
Altman gorliwie pokiwał głową.
— Błyskawica uderzy w nią i ona ożyje, a wtedy będę potrzebować twojej pomocy, Doc. Będziesz mi potrzebny, żeby dać jej zastrzyk i wygładzić parę nierównych miejsc.
Quesada zmusił się do uśmiechu.
— Z przyjemnością, Ned. Ale znasz warunki.
— Jasne. Kiedyż nią skończę, ty ją dostaniesz. Myślisz, że jestem jakimś cholernym monopolistą? Przysługa za przysługę. Podzielę się nią, nie ma sprawy. Zrobię listę chętnych, w porządku zgłoszeń. Tylko żebyście nie zapomnieli, chłopaki, kto ją stworzył. Będzie moją, ilekroć najdzie mnie ochota. — Dopiero teraz zauważył Hahna. — Kim jesteś?
— To nowy — wyjaśnił Barrett. — Lew Hahn. Przybył dziś po południu.
— Nazywam się Ned Altman — powiedział stwórca z uprzejmym, afektowanym ukłonem. — Dawniej w służbie państwowej. Hej, jesteś całkiem młody. Masz jeszcze meszek na policzkach. Jaka jest twoja orientacja seksualna, Lew? Hetero? Hahn skrzywił się.
— Obawiam się, że tak.
— Nie ma sprawy. Możesz się odprężyć. Nie dotknę cię. Pracuję nad projektem i te sprawy mnie nie interesują. Po prostu byłem ciekaw, bo jeśli jesteś hetero umieszczę cię na swojej liście. Jesteś młody i z pewnością masz większe potrzeby niż większość z nas. Nie zapomnę o tobie, Lew, mimo że jesteś nowy.
— To… miło z pana strony.
Altman ukląkł. Delikatnie przeciągnął rękami po krągłościach niewydarzonej figury, zatrzymując je na stożkowatych piersiach, kształtując je, próbując wygładzić. Mógłby pieścić drżące ciało prawdziwej kobiety.
Quesada kaszlnął.
— Myślę, że powinieneś trochę odpocząć, Ned. Może jutro przyjdzie burza z błyskawicami.
— Miejmy nadzieję.
— Wstawaj i chodź ze mną.
Altman nie opierał się. Doktor zabrał go do baraku i położył do łóżka. Barrett i Hahn zostali na zewnątrz, oglądając jego pracę. Hahn wskazał środek figury.
— Przeoczył coś ważnego, no nie? Jeśli zamierza kochać się z tą dziewczyną po ukończeniu dzieła tworzenia, byłoby lepiej, gdyby…
— Wczoraj tego nie było — powiedział Barrett. — Widocznie znów zmienił orientację.
Quesada wyszedł z baraku Altmana z ponurą miną. Poszli dalej, w dół skalnej ścieżki.
Tej nocy Barrett nie zakończył obchodu. Normalnie przeszedłby całą drogę do baraku Dona Latimera na brzegu morza, bo fizyk, opętany obsesją szukania psionicznej drogi ucieczki ze Stacji Hawksbilla, znajdował się na liście tych chorych, którym należało poświęcić wyjątkową uwagę. Ale był już u niego wcześniej, żeby przedstawić mu Hahna i nie sądził, by boląca noga była gotowa do długiej przechadzki.
Gdy więc wraz z Quesada i Hahnem zajrzał do wszystkich łatwo dostępnych baraków, ogłosił koniec obchodu. Odwiedzili Gaillarda, który modlił się, aby pozaziemskie istoty przybyły z innego systemu gwiezdnego i uratowały go przed samotnością i niedolą Stacji Hawksbilla. Odwiedzili Schulza, który próbował włamać się do równoległego świata, prawdziwej Utopii. Złożyli wizytę McDermottowi, który nie wypracował żadnej skomplikowanej i dziwacznej psychozy, tylko leżał na swoim wyrku i szlochał dzień po dniu, gdy nie spał. Potem Barrett życzył dobrej nocy swoim towarzyszom i kazał Quesadzie odprowadzić Hahna do jego baraku.