— Jack, myślę, że przesadzasz…
— Niech cię cholera, daj mi skończyć. — Bernstein poczerwieniał. Pot spływał mu po zapadniętych policzkach. — Ten kraj od chwili powstania był uwarunkowywany przeciwko fundamentalnym zmianom. Ale w końcu istnienie rządu nadmiernie się przeciągnęło i sytuacja wymknęła się spod kontroli, radykałowie wkroczyli do akcji i wprowadzili takie zmiany, że wszystko się rozleciało i nastał kryzys konstytucyjny lat 1982–1984, a po nim nastąpiło przejęcie władzy przez syndykalistów. Okay. Przewrót był takim wstrząsem, że miliony obywateli nadal są w szoku. Ludzie otworzyli gazety i zobaczyli, że już nie ma prezydenta, tylko kanclerz, a zamiast Kongresu ustanawiającego prawa jest Rada Syndyków. Co to za obłędne nazwy, co to za kraj, to nie mogą być stare dobre Stany Zjednoczone, prawda? Ależ tak, mogą. Ludzie są skołowani do tego stopnia, że zaczynają cofać się w rozwoju i uważać się za jeże. Okay. Okay. Ale ciągłość została przerwana. Stary system ustąpił nowemu. Dzieci nie przestają się rodzić. Szkoły są otwarte, a nauczyciele uczą syndykalizmu, ponieważ cholernie dobrze wiedzą, że lepiej to robić niż wylecieć z roboty. Dziś piątoklasiści uważają prezydentów za niebezpiecznych dyktatorów. Codziennie rano uśmiechają się do wielkich trójwymiarówek kanclerza Arnolda. Trzecioklasiści nawet nie wiedzą, kim byli prezydenci. Za dziesięć lat te dzieci dorosną. Za dwadzieścia lat zaczną kierować społeczeństwem. I będą bardzo zainteresowane zachowaniem status quo, co jest cechą dorosłych Amerykanów, a dla nich status quo to syndykalizm. Nie rozumiecie? Naprawdę nie rozumiecie? Przegramy, chyba że zajmiemy się wychowaniem tych dzieci! Syndykaliści pracują nad tym, uczą je myśleć, że syndykalizm jest prawdziwy, dobry i piękny, i że im dłużej trwa, tym dłużej trwać będzie. W ten sposób ustrój się unieśmiertelni. Każdy, kto zażąda przywrócenia starej konstytucji albo wprowadzenia poprawek do nowej, zostanie uznany za groźnego, ziejącego ogniem radykała, a syndykaliści będą miłymi, godnymi zaufania konserwatywnymi chłopcami, jakich znaliśmy i aprobowaliśmy od zarania. Wtedy będzie po sprawie. — Bernstein przycichł. — Niech ktoś da mi drinka. Piorunem!
Cichy głos Pleyela przeciął gwar.
— Dobrze powiedziane, Jack. Ale chciałbym usłyszeć jakieś sugestie, jakiś plan pozytywnego działania.
— Mam mnóstwo sugestii — odparł Bernstein. — I wszystkie zaczynają się od wywalenia na złom istniejącej struktury kontrrewolucyjnej, jaką ustanowiliśmy Używamy metod dobrych w 1917 albo może w 1848 zaś syndykaliści posługują się metodami z 1987 i załatwiają nas na cacy. My nadal rozdajemy ulotki i prosimy ludzi o podpisywanie petycji. Oni mają stacje telewizyjne, cały przeklęty system łączności, wszystko przekształcone w wielką sieć propagandową. I szkoły. — Pod niósł rękę i na palcach odliczał programy. — Jeden. Podłączyć sprzęt elektroniczny do kanałów komputerowych i innych mediów w celu zakłócenia propagandy rządowej. Dwa. Wszędzie, gdzie tylko się da, prowadza propagandę kontrrewolucyjną, nie w formie drukowanej, ale z pomocą innych środków masowego przekazu. Trzy. Zwerbować kadrę bystrych dziesięciolatków którzy będą siać ferment w piątej klasie. Przestańcie się podśmiewać! Cztery. Program zabójstw, mających na celu wyeliminowanie…
— Stop — powiedział Barrett. — Żadnych zabójstw.
— Jim ma rację — poparł go Pleyel. — Zabójstwo nie jest właściwym argumentem w dyskusji politycznej. Stanowi poza tym metodę nieskuteczną i samobójczą, gdyż wysuwa na czoło nowych i bardziej drapieżnych przywódców, a z pospolitych przestępców czyni męczenników.
— Myśl sobie co chcesz. Prosiłeś mnie o sugestie. Żaby dziesięciu syndyków, a przybliżysz się do wolności, lecz niech ci będzie. Pięć. Nakreślić spójny plan przejęcia władzy, sprecyzowany i zorganizowany co najmniej tali dobrze, jak ten wykorzystany przez bandę syndykalistów w latach 84-85. Należy zorientować się, ilu luda potrzeba do objęcia kluczowych stanowisk, w jaki sposób przejąć media, jak unieruchomić istniejąca władzę, jak zainicjować strategiczną zdradę w sztabie generalnym sił zbrojnych. Syndykaliści użyli do tego komputerów. Możemy pójść ich przykładem. Gdzie jest nasz plan nadrzędny? Przypuśćmy, że jutro kanclerz Arnold złoży rezygnację i powie, że schodzi do podziemia. Będziemy w stanie powołać nowy rząd czy też pozostaniemy zlepkiem pojedynczych komórek recytujących zatęchłe teorie?
— Plan nadrzędny istnieje, Jack. Jestem w kontakcie z wieloma grupami — powiedział Pleyel.
— Plan zaprogramowany przez komputer? — nacisnął Bernstein.
Pleyel wymownie rozłożył długie ręce na znak, że wolałby nie odpowiadać.
— Powinien być — powiedział Bernstein. — Na miłość boską, mamy w naszej grupie człowieka, który jest największym matematycznym geniuszem od czasów Kartezjusza. Hawksbill powinien wykreślić dla nas linie prawdopodobieństwa. Do diabła, gdzie on się podziewa?
— Już nie przychodzi.
— Wiem. Ale dlaczego?
— Jest zajęty, Jack. Próbuje zbudować maszynę czasu czy coś podobnego.
Bernstein sapnął. Gorzki śmiech, chrapliwy i zgrzytliwy, wybuchnął z jego gardła.
— Wehikuł czasu? Naprawdę masz na myśli maszynę do podróżowania w czasie?
— Chyba o to mu chodziło — mruknął Bernstein — choć nazwał ją inaczej. Nie jestem matematykiem i nie nadążałam za wszystkim, co mówił, ale…
— Dla ciebie jest geniuszem. — Bernstein wściekle strzelił kostkami palców. — Mamy rządy dyktatorskie, tajna policja codziennie dokonuje aresztowań, sytuacja pogarsza się z każdą chwilą, a on siedzi i wymyśla maszyny czasu! Stracił rozum? Jeśli chce być wynalazcą, czemu nie wymyśli jakiegoś sposobu na obalenie rządu?
— Może — zaczął Pleyel łagodnie — ta maszyna na coś się nam przyda. Wyobraźmy sobie, że wracamy do 1980 czy 1982 i korygujemy pewne rzeczy, żeby zlikwidować przyczyny kryzysu konstytucyjnego…
— Mówisz poważnie, prawda? — zapytał Bernstein. — Gdy trwał kryzys, siedzieliśmy na tyłkach i wylewaliśmy łzy nad niedolą kosmosu, i gdy w końcu stało się to, co wszyscy przepowiadaliśmy, nie zrobiliśmy absolutnie nic, żeby temu zapobiec. A teraz mówisz o wykorzystaniu wariackiej maszyny, o powrocie w przeszłość i dokonaniu korekty. Niech mnie diabli. Niech mnie wszyscy diabli.
— Wiemy więcej o wektorach rewolucji, Jack — powiedział Pleyel. — To może zadziałać.
— Na drodze mordów politycznych, może. Ale już wykluczyłeś zabójstwo jako środek politycznej dyskusji. Co zatem zrobisz z maszyną Hawksbilla? Wyślesz Barretta do 1980, żeby machał flagą na wiecach? Och, to szaleństwo. Wybacz, ale przyprawiasz mnie o mdłości. Chyba pójdę na Union Square i się wyrzygam. Wypadł z pokoju jak burza.